„Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.”
Ryszard Kapuściński

Tam byłem i tam będę

wtorek, 6 marca 2012

Z wizytą u Majów



"Na karaibskich wybrzeżach półwyspu, na ustronnych, miałkich i bielusieńkich jak cukier plażach przepadają kochankowie(…)" (Jane Onstott)


Dziś chciałbym podzielić się z Wami swoimi wrażeniami z pobytu w Meksyku. Jak już się zapewne przyzwyczailiście, moje życie nie jest ani proste, ani bezproblemowe. Połowa kwietnia, ojciec sapiący mi nad uchem "gdzie jedziemy?", urlopy zabukowane, pieniądze na wczasy odłożone i tylko…wykupionego wyjazdu brak. Wszystkie ulubione strony z ofertami przewertowane w te i nazad. Siedzę zblazowany jak mops. Mielę te same oferty w te same miejsca po raz chyba tysięczny. Stwierdziłem idziemy do Cooka może oni mi coś znajdą. Wchodzimy mówimy ile mamy na wydanie. Kobiecina zaczyna się dwoić i troić, lata po regałach, folderach i wciąż ta sama śpiewka:
"- tu mamy w ofercie bardzo fajny hotel w Varadero….
-byliśmy na Kubie…
-aha"
Chwilę później…"a może Egipt? - byliśmy w Izraelu i Jordanii zresztą też byliśmy"…dwa katalogi dalej…"tu mamy Goa…"nawet nie dałem jej dokończyć. Podobnie było z Kenią, Dominikaną, Hiszpanią….Najbardziej ubawiła mnie jej mina. Za każdym razem kobiecina wyglądała na coraz bardziej zaskoczoną i cierpiętniczą. Swoją drogą uważam, że w biurach podróży przy sprzedaży powinny pracować jedynie osoby, dla których podróże to pasja a nie li i wyłącznie źródło utrzymania. W każdym bądź razie skończyłem te nierówną walkę. Pobraliśmy (by nie robić kobicinie przykrości) kilka folderów, które i tak mamy w domu i idziemy do domu dalej wertować neta.25 kwietnia zaczyna się nam urlop. Po drodze jeszcze święta więc tym bardziej nie będziemy mieć czasu by cokolwiek szukać.W końcu chyba ktoś musiał zrezygnować albo co. Nie wiem zresztą. W każdym bądź razie znalazłem Meksyk. I pytam "Tato a może do Meksyku?" Po sprawdzeniu warunków pogodowych w tym okresie, bukujemy szczęśliwi, że w końcu nam się udało. Jako, że wszystko zabukowaliśmy jakoś troszkę ponad tydzień przed wylotem, więc nie musieliśmy długo czekać na upragnione wczasy. Inna sprawa, że ten tydzień był lekkim koszmarem. Zakupy, kupowanie wszystkich najpotrzebniejszych rzeczy, nowa letnia garderoba, a jeszcze to by się przydało, a jeszcze tamto by się przydało…W końcu nadszedł dzień wylotu. Lot 12h, czyli nieco dłużej niż się spodziewaliśmy. Podróż z lotniska zabrała nam ok godziny. Mieszkamy w Playacar. Swoją drogą ciekawe to miejsce. Playacar to dosyć spory ogrodzony teren, pełen hoteli, luksusowych willi, z polem golfowym, i całkiem licznymi stanowiskami archeologicznymi. W centrum kompleksu znaleźliśmy maleńkie centrum handlowe ze straganami i sklepikami pełnymi pamiątek, biżuterii i tequili. Po ulokowaniu w pokoju, szybkim prysznicu idziemy na szybki rekonesans. Słońce zniża się, a morze ciemne jak Bałtyk. I myślę sobie no ja już dam spornej za te podkolorowane fotki! Nie ma to tamto! Godzina 8 a my ze zmęczenia potykamy się o liście leżące na chodniku. O błogie nieróbstwo! Tego mi było trzeba. Drinków z palemką, leżaczka tuż nad basenem, dobrej książki w łapce i giglania podsmażania na skórze. Następnego dnia po wykupieniu wycieczek i zaplanowaniu wszystkiego poszliśmy jeszcze raz nad morze. Nasz hotel nie leżał tuż nad samym morzem. Trzeba było zrobić albo 5 min spacer takim ni to pasażem, ni to ścieżką albo poczekać na hotelową podwózkę, która jeździła co 10 min. Obojętnie jak się tam dostanie. Widok otwierający się na końcu drogi jest zachwycający. W ciągu dnia, w pełnym słońcu morze mieni się jednym z najcudowniejszych kolorów jakie dane mi było zobaczyć. Nu sporna, masz szczęście. Fotki były autentyczne. Muszę powiedzieć, że w przeciwieństwie do wszystkich innym moich wojaży Meksyk nie obfitował w jakieś ekscesy, przygody czy ciekawostki jakie zazwyczaj mi si przytrafiają. Było, jak mawiała moja polonistka w podstawówce przed zajadle ciężkim dyktandem, łatwo, miło i przyjemnie. Taki prawdziwie relaksujący pobyt, by naładować baterie na kolejne długie miesiące oczekiwania na kolejny urlop. Jako, że z wykształcenia i zamiłowania jestem historykiem kultury nie dało się przepękać dwóch tygodni na nawet najcudowniejszej plaży. A być na Jukatanie i nie zwiedzić tajemniczych ruin Majów? Nie do pomyślenia. Prawda? Tak więc zakupiliśmy trzy wypady. Tulum, Chichen Itza oraz Coba.
Tulum. Pewnie nikogo nie zdziwię stwierdzeniem, że Majowie rasą żeglarzy nie byli. Dlatego dosyć sporym zaskoczeniem było jedyne albo jedne z nielicznych miast portowych. Zarządzane najprawdopodobniej przez kastę bogatych kupców prosperowało od X w n.e. aż do czasów konkwisty czyli XV/XVI w. Samo "miasto" czy to co z niego pozostało zajmuje w sumie niewielką powierzchnię. Obojętnie gdzie się stanie można objąć wzrokiem całe miasto otoczone wysokim murem obronnym wraz z czterema charakterystycznymi basztami, wieżami obronnymi na każdym rogu. Poza najbardziej znanym budynkiem zwanym "El Castello" zachowało się całkiem sporo budowli. Motywem przewodnim zdobnictwa są płaskorzeźby przedstawiające tzw. Zstępującego Boga czy też Boga Pszczół. Gdy Hiszpanie po raz pierwszy wylądowali na wybrzeżu zastali świetnie prosperujący, kolorowy ośrodek handlowy. W mieście pozostało dwóch żeglarzy. Jeden z nich ożenił się z miejscową Indianką. Zaś w 1517 r pomógł odeprzeć hiszpańską inwazję. Niestety jeszcze przed końcem stulecia miasto zupełnie wymarło. Dziś Tulum już nie zachwyca kolorytem. Dziś powala na kolana widok El Castillo zawieszony nad białą plażą i seledynowym morzem. Uroku dodaje tropikalna roślinność, kwiaty, palmy, wszędobylskie iguany i innego rodzaju podejrzane gadziny i indywidua. Jako, że upał nam dopiekł aż miło było się pokrzepić butelczyną miejscowego piwa przed dalszą podróżą do Xel Ha….czyli raju nurkowania, babrania się w błękitnej lagunie, wyżerki, i całej maści innych atrakcji skierowanej głównie dla dzieciaków oraz ich wynudzonych rodziców. Xel Ha ma jednak i walory dla nas. Pełno tam uroczych zakątków z kilkoma leżakami pod parasolką. Udało się nam zająć jedno takie ustronie. My nie widzieliśmy nikogo i nikt nie widział nas. Tylko my, laguna i drzemka pod parasolką. Nudnawo, ale jakże relaksująco…
Parę dni później wybraliśmy się do Valladolid oraz jednego z współczesnych cudów Chichen Itza. Wczesnym rankiem ruszyliśmy najpierw do wioski Majów oraz jednego z cenote (zaraz wyjaśnię co to takiego). Wioska Majów okazała się być dosłownie trzema chatami pokrytymi strzechami, udeptanego podwórka i takiej śmiesznej świni śpiącej na jakieś lince. Fajna była. Fajnie się łasiła o pieszczoty. Po "pokosztowaniu" tradycyjnych kukurydzianych ciastek wypiekanych na kamieniu, zakupie "najpierwszych" pamiątek udaliśmy się do cenote. Środek autentycznej dżungli. Powietrze stoi w miejscu. Jest go mniej niż w urodzinowym baloniku. Dusimy się. Przewodnik wskazuje nam prowizoryczne szałasy, w których mamy się przebrać w stroje kąpielowe. Gdy towarzystwo było gotowe zstąpiliśmy gęsiego w podziemia….dosłownie. Drewnianymi, wąziutkimi schodami schodzimy z dobrych trzy piętra do jaskini, której większa część to piękne, turkusowo-granatowe jezioro z wodą o temperaturze bliskiej zamarzania! Ale po upale i spiekocie na powierzchni zamoczenie się w nim to sama przyjemność i rozkosz. Ze sklepienia zwisają pnącza jakiejś rośliny, a w jeziorku nawet ryby pomykały. I zaczęły się skoki do wody ze schodów i dokazywanie jakbyśmy byli małymi dzieciakami. Odświeżeni jedziemy do Chichan Itzy. Nie jest to ani największe ani najstarsze stanowisko Majów, ale chyba poza Palenque najbardziej znane. Najstarsze budowle powstawały już w okresie klasycznym tj. od ok 200 r. n.e. do 900 r. Najbardziej znana Piramida zwana Castillo pochodzi z ok XI wieku. Ciekawostką jest to,że nie jest to jedna piramida. Wraz z rozwojem miasta, ze wzrostem znaczenia i prestiżu miasto wystawiało wspanialsze, pyszniejsze budowle. W przypadku Castillo pierwotna świątynia pogrzebana jest głęboko pod dzisiejszą piramidą. W sumie dziś oglądać można, jeśli mnie pamięć nie myli chyba 6 z kolei piramidę. Każda kolejna nadbudowywana była na poprzedniej. Trochę to wygląda jak rosyjskie lalki w lalkach. Pod spodem większej znajduje się mniejsza i tak dalej. Co ciekawe też, pierwotnie piramida była znacznie większa. W jednym miejscu archeolodzy odsłonili pierwotny poziom, od którego zaczynała się budowla. Piramida Pierzastego Węża czy też nazywanego przez Majów Kukulkanem. Nie wiadomo, czy nazwę piramida wzięła jedynie od motywu zdobniczego węża, którego łeb wykuty w kamieniu znajduje się u podnóża każdego z czterech ciągów schodów, a którego cielsko tworzy cień wijący się stopniach piramidy (to fascynujące zjawisko można oglądać jedynie w porze wiosennej i jesiennej równonocy), czy też świątynka usytuowana na szczycie piramidy była mu poświęcona. Po Chichen Itza można snuć się cały dzień. Bo poza głównymi budowlami pełno jest mniejszych głęboko ukrytych w niskiej dżungli. Przez dość długi czas pokutował wśród historyków i w tematycznych publikacjach pogląd o legendarnym wręcz pacyfizmie Majów. I tak jak w Tulum zdobnictwo ograniczało się do Boga Pszczół i abstrakcyjnych zdobień, tak w Chichen Itza pełno jest przedstawień wojowników, scen batalistycznych a nawet scen składania ofiar bogom z pokonanych wojowników. Na jednej z platform można zobaczyć wyrzeźbione szeregi czaszek mające symbolizować odcięte głowy nieszczęsnych ofiar. Miasto robi niesamowite wrażenie. Potężne i majestatyczne budowle, szerokie ulice, zdobnictwo, wszystko to jest dowodem na bardzo wysoki poziom cywilizacyjny Majów…i pomyśleć, że wszystkiego dokonali nie mająx wydawałoby się podstawowego narzędzia- koła. Późnym popołudniem pojechaliśmy do Valladolid. Jest to małe, kolonialne miasteczko pamiętające czasy wielkich plantatorów, hacjend i niewolników. Małe jedno lub dwupiętrowe budowle przycupnęły wokół centralnie położonego Parque Fencisco Canton. W parku pełno jest wiktoriańskich ławeczek zakochanych. Pomiędzy drzewami widać wyłaniający się Iglessio San Gervasio. W pobliskich kamieniczkach pełno jest przytulnych kawiarenek. W jednej z nich usiedliśmy by napić się kawy i podziwiać park, ludzi przechodzących koło naszego stolika, wycieczki, i stada gołębi.
Ostatnią wycieczkę odbyliśmy do Coba. Jednego z najstarszych ale jednocześnie najmniej znanym miastem Majów na Jukatanie. Tereny wykopalisk położone są w dżungli. Dżungla porasta dosłownie wszystko. Piramidy, budowle, place. Tylko ścieżki wydeptane i uczęszczane przez turystów są wolne od bujnej roślinności. Teren do zwiedzania jest ogromny. Zdecydowanie większy niż w Tulum. Ba! Jest zdecydowanie większy niż w Chichen Itza. W Coba widać jak przez setki lat pozostałości po tej wielkiej cywilizacji wyglądały. Nie tak jak Chichen, wszystko uporządkowane, trawniki przystrzyżone. Tu widać walkę człowieka z przyrodą! Widać jak każdy fragment miasta, jak każdy budynek, każda piramida pieczołowicie wydzierana jest zachłannej dżungli. W Coba co więcej, znajduje się jeszcze piramida, na którą można się jeszcze wspinać! Czyż muszę wspominać, że dwa razy nie trzeba było mnie zachęcać? Głupota niestety nie boli. 120 stopni, które stopniami są jedynie z nazwy, bo każdy nierówny, miejsca wystarczająco czasami by postawić pół stopy, ślisko jak na lodowisku. Człowiek jest mokrusieńki gdy już się wdrapie na szczyt. Pełne słońce, parne powietrze bijące od dżungli, że też zawału nie dostałem to się dziwie…choć chyba nie dostałem bo zapomniałem o tym pomyśleć gdy po wejściu zobaczyłem widok roztaczający się ze szczytu Nohuch Mul, najwyższą piramidę w Cobie. A widok jest spektakularny. W oddali widać taflę jeziora, ponad zielonym dachem dżungli gdzieniegdzie wyłania się jakaś budowla czy mniejsza piramida. Absolutną ciszę co jakiś czas zakłóca jazgot wykłócających się o coś papug lub szelest gałęzi poruszonych przez rozbawione sajmiri. Głupota nie boli, pamiętacie? Czas schodzić i mi na widok stopni i wyobrażenia sobie, że mam po nich schodzić robi mi się ewidentnie słabo i ziemia zaczyna mi coś podejrzanie się robić miękkawa. No ale zleźć przecie muszę! Myślę sobie "kotku jakżeś wlazł tak i zlazł". Po zebraniu odwagi uczepiłem się liny i ryms na tyłek i tak schodek po schodku zsuwam się powoli w dół. Widzę ojciec na dole aż kwicze ze śmiechu, ale myślę sobie "nie śmiałbyś się bratku gdybyś sam tu wlazł" i z dzielną miną zsuwam się dalej. W drodze powrotnej odbijamy trochę od głównego szlaku i co jakiś czas natykamy się na jakieś tajemnicze stelle, monolity pokryte tajemniczym pismem i wyobrażeniami jakiejś zatartej postaci. Przed niektórymi jeszcze dziś widać Majowie palą kadzidła, składają ofiary i modlą się. Zwiedzanie Coby to wspaniałe przeżycie.
Meksyk w ostatecznym rozrachunku okazał się być fascynującą wyprawą, mimo, że bez jakiś ekscytujących wydarzeń, przygód czy wpadek jak to ze mną często bywa, to jednak już planuję powrót tam, a o wadze tego stwierdzenia niech świadczy fakt, że z zasady nie lubię wracać do tych samych miejsc, wychodząc z założenia, że lepiej wydać te pieniądze lepiej i jechać gdzieś gdzie nas jeszcze nie było.

Meksyk- galeria

Meksyk, maj 2011

Indie, część II



Wziąłem dwa dni wolnego by spokojnie usiąść i ponadrabiać wszelkie zaległości w opisach. I co? I jest grubo po północy, tłukę się po pokoju jak nieprzymierzając Żyd po pustym sklepie w poszukiwaniu całej skrzętnie gromadzonej makulatury (jak ją nazywa mój Asik) czyli biletów, wszelkiej maści folderów, karteluszek, zapisków na serwetkach etc, etc. I to jest oficjalne…to moje spóźnione przyrzeczenie noworoczne…jutro z samego rana obiecuje, że pójdę kupić jakiś fajny "pamiętnik" i będę go zabierał na każdą wyprawę i będę robił zawzięcie notatki, będę notował ciekawostki, przemyślenia i wszystko to z czym będę chciał się z Wami później podzielić. Bo teraz siedzę jak tak bidula na ryczce i dym mi idzie uszami bo staram się wszystko sobie przypomnieć….To tyle słowem wstępu.
Do pełnego opisu mojej wyprawy do Indii brakuje jeszcze tej wisienki na czubku czyli New Delhi-Agra-Goa. Jak pewnie pamiętacie z poprzedniego opisu podróży do Hospet/Hampi, podróż indyjską koleją to przygoda sama w sobie. Ok. 300 km jechaliśmy jakieś 9/10 godzin. Więc wyobraźcie sobie czego się spodziewaliśmy po podróży z Goa do New Delhi. Nie wiem…z jakieś trzy dni kolebalibyśmy się w tym pociągu? Więc wyobraźcie sobie nasz jęk ulgi gdy okazało się, że do New Delhi dostaniemy się samolotem. Tak, tak, kto naiwnym się pojawił na tym padole śmiechu to i naiwny zejdzie z niego. Nie pomyśleliśmy, że znów będziemy musieli przejść przez stępelkową mordęgę (zaciekawionych odsyłam do opisu Indie-Goa). A, że moje życie nie może być ani proste ani łatwe ani bez perełek, więc i sam lot był taką perełką. Ale wszystko w swoim czasie. W przeddzień wyjazdu uprzedziliśmy recepcję, że wyjeżdżamy na 3 dni i w związku z tym prosimy o pobudkę o 4 rano bo mamy lot do New Delhi o 7. Niby wszystko załatwiliśmy. Po kolacji okazało się, że czatuje na nas kierownik recepcji, by nas zgarnąć do kanciapy i konspiracyjnym szeptem spytać się czy zgodzimy się opuścić pokój by on mógł go podnająć. W zamian po powrocie dostaniemy na resztę pobytu superior room. W pierwszej chwili mnie zatkało z wrażenia i zaskoczenia. Bo to, że jedziemy na wycieczkę nie znaczy, że się pakujemy i zostawiamy wolny pokój, prawda? Jako, że mój Asik to stwór na cztery kopyta kuty, więc dawaj się z nim wykłócać i …… o hańbo….targować. No nic stanęło na tym, że kierownik przechowa nasze rzeczy w save roomie i dostarczy je tuż przed naszym powrotem do naszego nowego pokoju. No i polecieliśmy. Lot nie był bezpośredni. Mieliśmy międzylądowanie w Bombaju, co warte jest wspomnienia z dwóch powodów. Po pierwsze, lotnisko położone jest w zasadzie w centrum miasta, a w każdym bądź razie bardzo blisko centrum, ale z pewnością jest położone w ścisłym centrum bombajskich slumsów. Lądowanie gdy widzisz w okienku widoki jak z filmu o tym chłopcu ze slamsów, który wygrał milionerów. Druga ciekawostka to to, że nie musieliśmy opuszczać samolotu. W czasie gdy załoga sprzątała i przygotowywała samolot do dalszego lotu na pokład weszła uzbrojona w kałachy straż graniczna by sprawdzić paszporty i bilety. Sam lot trwał około 4 godzin. W monitorkach leciały same hity bollywoodu…czyli nudy jak nigdy. Gdy zbliżaliśmy się do New Dehi zaczynał się zachód słońca, i w okienku ponad morzem różowo-pomarańczowych chmur zobaczyliśmy skąpany w zachodzącym słońcu Dach Świata. Wspaniałe przeżycie. Nawet z odległości kilkuset kilometrów widok zapierał dech w piersiach. Ku naszemu zaskoczeniu New Delhi okazało się być całkiem nowoczesnym, gwarnym miastem. Zaraz po przylocie zostaliśmy zabrani przez "anglojęzycznego" kierowcę, który miał się nami opiekować przez te trzy dni. Najpierw musieliśmy pojechać po "anglojęzycznego" przewodniki. Dobre 2h straciliśmy na podróż w kurzu, jazgocie, ciągłym hałasie klaksonów setek riksz, aut, skuterów i wszelkiej maści innych pojazdów. No, ale wreszcie przewodnik wsiadł i zaczął rozmowę z nami od pytania czy mówimy po rosyjsku lub hiszpańsku….Zdębiałem….Jak nam później w baaaardzo łamanej angielszczyźnie wyjaśnił w tych językach lepiej mówi….Nic dziwnego. Ja lepiej znam japoński niż on angielski. I tak zaczął się pierwszy dzień zwiedzania. Coś widzieliśmy, ale co to nie bardzo wiem. Tzn wiem bo później przewertowałem przewodnik i się dowiedziałem, że zwiedzaliśmy Kompleks Qutb Minar. Jest to całkiem wysoka ok 70-cio metrowa wieża ozdobiona inskrypcjami z Koranu, wybudowana przez Kutb ud-dina Ajbaka, pierwszego muzułmańskiego władcę Delhi. Na terenie parku można jeszcze zobaczyć zachwycające ruiny najstarszego w Indiach meczetu wzniesionego na pozostałościach pierwotnych świątyń hinduskiej i dżinijskiej. Gdzieniegdzie widać jeszcze pozostałości pierwotnych płaskorzeźb, detali i zdobień. Ciekawostką jest, że pomimo islamskiego zakazu by utrwalać obraz jakiejkolwiek istoty czy człowieka pozostawiono w spokoju zdobienia przedstawiające sceny z kamasutry….zastanawiające…. W ten sam dzień widzieliśmy również ciekawą architektonicznie Bahai Lotus Tample. Niestety musieliśmy dosyć szybko opuścić teren świątyni, bo miejscowi "przystojniacy" doszli do wniosku, że skoro tłum,że skoro i tak się dotykami, to co szkodzi gdzieniegdzie dotknąć bardziej. Po połowie dnia wysilania mózgownicy by zrozumieć przewodnika byliśmy "wyrąbani" jak konie po westernie. I mimo, że marzyliśmy jedynie o kąpieli i łóżeczku, skusiliśmy się by jednak jeszcze tego dnia pojechać do Agry by móc wejść na teren Taj Mahal skoro świt i uniknąć niechybnych tłumów. Mimo zmęczenia nie dane nam było odpocząć. Tuż pod naszymi oknami przechodził orszak weselny. Swoją drogą, to całkiem ciekawe było. Pan młody na koniu ubrany jak perski satrapa, panna młoda owoalowana od stup do głów siedząca ni to na rydwanie, ni to wozie otoczona przez wrzeszczący tłum rodziny, przyjaciół i do tego wszystkiego jakby był mały hałas jazgocząca hinduska muzyka z głośników jadącego za tym wszystkim pikapa. Jednym zdaniem zapomnij o śnie. Nim rozstaliśmy się z naszym kierowcą umówiliśmy się z nim, że odbierze nas z hotelu o 6 rano. By z wszystkim zdążyć zamówiliśmy budzenie na 5 a śniadanie na 5.30 rano. Dobrze, że nastawiliśmy komórki bo byśmy spali do południa. Nikt nie zadzwonił….się okazało, że wieczorna zmiana nic nie przekazała. Śniadanie miało być dla nas gotowe w stołówce hotelu. punkt 5.30 wchodzimy do stołówki….jakaś jedna rachityczna lampa się pali…własnym oczom nie wierzymy. Krzesła na stołach cała podłoga zasłana jakimiś materacami czy czymś podobnym i obsługa śpi….Pewnie odsypia ten wczorajszy marsz weselny… Mi się chce śmiać…ale Asik zaczyna nabierać czerwonej barwy na twarzy…Nic więcej nam nie pozostało niż w tył krok i do recepcji z grzecznymi acz stanowczymi pretensjami….W końcu recepcjonista (sic!) poszedł obudzić jednego delikwenta ze stołówki, by nam coś przygotował. Chyba nikogo nie zdziwię stwierdzeniem, że poza butelkowaną wodą nic nie ruszyliśmy….Jakoś nie przywykłem by jeść śniadanie gdy ze 15 hindusów śpi mi między nogami i sapie przed sen. Wściekli z głodu idziemy do holu by spotkać naszego kierowce. Choć ten pojawił się punktualnie tak jak się umówiliśmy. Ale nic to! Bo jedziemy zobaczyć Taj Mahal!!!! Jest jeszcze ciemno (i dziękować za to Bogu, Siwie, Buddzie czy komu tam jeszcze-potem wyjaśnię dlaczego). Wchodzimy na tereny Taj Mahal. Pierwsze co mi się rzuca w oczy to chmary zielonych rozjazgotanych papużek. Po tym co widzieliśmy wcześniej zaskakuje nas widok pięknie przystrzyżonego trawnika, kępy kwitnących krzewów. Wszystko zadbane, odnowione. Przechodzimy przez frontową bramę i otwiera się przed nami widok majestatycznego Taj Mahal skąpanego w lekko różowawym świetle wschodzącego za nami słońca. I tak moglibyśmy usiąść na stopniach, siedzieć, patrzeć zachwycać się i cieszyć, że dane nam jest zobaczyć na własne oczy coś tak wspaniałego. Ale nie ma lekko, od tyłu zaczyna na nas naciskać tłum kolejnych turystów. Więc nie czekając dłużej idziemy wzdłuż jednej z fontann symbolizujących jedną z rajskich rzek. Jestem w szale robienia zdjęć. Ale nawet Asik chyba jest urzeczona bo nic nie mówi, tylko grzecznie ustawia się do kolejnych zdjęć. Oczywiście przy ławce księżnej Diany tłumy…nie czekamy idziemy dalej. Obchodzimy Taj dookoła. Po drugiej stronie rzeki widzimy pozostałości fundamentów i ogrodów bliźniaczego czarnego Taj Mahal, który Szahdżahan planował wybudować dla samego siebie. Niestety nie ziściło się jego marzenie, gdyż został zdetronizowany i osadzony w Forcie Agra przez własnego syna. Śnieżnobiała bryła mauzoleum nie jest ani śnieżnobiała ani nieskazitelna. Mieni się różnymi kolorami w zależności od pory dnia. Marmur inkrustowany jest przepięknie motywami kwiatów, liści i akantów wykonanymi z cieniutkich płatków kamieni szlachetnych i półszlachetnych. Cyzelowanie jest tak precyzyjne, że gdy przyłoży się źródło światła do marmuru to okoliczne inkrustacje podświetlają się i mienią pięknymi barwami. Po zwiedzeniu wnętrza udajemy się jeszcze na krótki obchód ogrodów by znaleźć jakieś nietuzinkowe ujęcie cudu. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie, ostatnie zdjęcie i westchnienie żalu, że już trzeba iść… Dzięki temu, że byliśmy dość wcześnie uniknęliśmy tłumów i widoku, który otworzył się przed nami zaraz za progiem Taj Mahal. Otóż, gdy przyjeżdżaliśmy raniutko było ciemno, więc nie widzieliśmy tych ruin, śmieci, slumsów otaczających Taj Mahal. I może dobrze, że widzieliśmy je dopiero teraz? Kolejnym punktem na naszej liście był Agra Fort. Piękny, krwisto-czerowny zespół obronno-pałacowy, serce państwa Wielkich Mogołów. To tu miał umrzeć w jednej w ośmiobocznych wież Szahdżahan patrząc na niedalekie Taj Mahal. Po zwiedzeniu fortu czekała nas długa i uciążliwa podróż do Delhi na nocleg. Nim jednak wyjechaliśmy z Agry musieliśmy coś zjeść było grubo po południu a my byliśmy po dwóch butelkach wody i paczce talarków lajkonika. Poprosiliśmy o byle jaką restaurację byle nie podawano tam hinduskiego jedzenia. Kierowca spytał czy może być pizza. No ba! Naturalnie że może być pizza. Oh naiwności moja…ty mnie nigdy nie opuścisz. Byliśmy tak wściekle głodni, że wpadliśmy do pizzeri nie patrząc na nic. Zamówiliśmy, czekamy, dostajemy, jemy i z okolic naszego stolika słychać ni to głuchy jęk rozpaczy ni to śmiech….Nawet pizze potrafią skubańce udoskonalić po swojemu. siedzimy patrząc na siebie. W naszych oczach widać tępe pytanie "co teraz?" i wtedy moim oczom ukazał się widok najpiękniejszy z możliwych, autentycznie aż mi łezka jedna czy dwie pociekły. po drugiej stronie ulicy była……Costa Cofee!! Dla niewtajemniczonych jedna z najbardziej popularnych sieci kawiarni w UK. Jak nie wypadniemy z pizzeri… jak galopadą nie puścimy się do costy, jak nie zaczniemy zamawiać ulubionych kaw, ulubionego ciasta czekoladowego, ulubionej panini….najedzeni i opici jak bąki poszliśmy się zrelaksować do ogródka by zapalić i nacieszyć się widokiem swojskiego czerwonego napisu Costy. Podróż powrotna do Delhi upłynęła nam już spokojnie. Nim pojechaliśmy do hotelu (który skądinąd zaskoczył nas luksusem) zwiedziliśmy jeszcze kompleks przepięknych ogrodów, w których znajduje się Mauzoleum Humajuna, które miało być inspiracją dla twórców Taj Mahal. W drodze do hotelu zahaczyliśmy jeszcze o India Gate. I późnym wieczorem, wylądowaliśmy w hotelu, by przespać się przed jutrzejszym lotem do Goa. Cokolwiek doświadczyliśmy, cokolwiek widzieliśmy, wszystko to blaknie i staje się małoistotne przy widoku różowego Taj Mahal….

Indie, New Delhi, Agra - galeria

Delhi- Agra

Indie, Hampi- galeria

Hampi