„Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.”
Ryszard Kapuściński

Tam byłem i tam będę

wtorek, 21 września 2010

Z wizytą u Celtów

Od Kornwalia
Dość nieoczekiwanie wybrałem się ze znajomą do Kornwalii. Jeszcze cztery dni wcześniej nic nie wiedziałem o wyjeździe. W zamyśle miał to być tak popularny w Anglii city break, tzn kilkudniowy, krótki wypad w jakieś ciekawe miejsce. Zatrzymaliśmy się w uroczym tradycyjnym hoteliku B&B w St Agnes. Hotelik mało, że tani to jeszcze do tego taki przesiąknęty angielskością. Pokoje w stylu edwariańskim, wiktoriańska jadalnia i starsza angielska dama prowadząca ten przybytek. Sama radocha. Uwierzcie mi, czegoś takiego na oczy jeszcze nie widzieliście, ja z resztą również. Samo St Agnes to mały nadmorski ośrodek wypoczynkowy, pamiętający dawne czasy gdy Brytyjczycy zamiast na Ibizę czy Kanary wczasy spędzali na cudownym kornwalijskim wybrzeżu. Zaraz w pierwszy dzień po przyjeździe zaczęliśmy intensywne zwiedzanie. Na pierwszy ogień poszło samo St Agnes. Popołudnie spędziliśmy na wrzosowiskach i klifach wśród ruin kopalni cyny. Jedna z nich znajduje się tuż pod St Agnes, dramatycznie zawieszona nad krawędzią klifu. Z jednej strony szumiące, kolorowe wrzosowiska a z drugiej przepaść i huczący ocean. I wszystko to skąpane w zachodzącym słońcu. Niesamowite widoki i niesamowite przeżycie. Wieczór spędziliśmy w nadmorkim pubie na kilku ciemnych, na rozmowach z tubylcami. Drugi dzień poświęciliśmy na objazd zachodnich krańców półwyspu. Z samego rana (nim normalni turyści zwleką się z łóżek) pojechaliśmy do Marazion. U wybrzeża tej cichej i spokojnej miejscowości znajduje się St Michael's Mount ( korn.Carrack Looz en Cooz). Opactwo zostało wzniesionę przez Bernarda le Beca w pierwszej połowie XII wieku. Dziś jest to siedziba rodu St Aubyn i St Levan. Pałac, kościół opactwa, forteca. Wszystko zachowane jest w doskonałym stanie. Nam udało się zrobić kilka zdjęc wnętrz. W kościele można podziwiać wspaniałe rozety i witraże. Z tarasów fortecy z kolei rozciąga się wspaniały widok na Marazion z jednej strony, oraz na Penzance po drugiej stronie zatoki. Do opactwa przybyliśmy w czasie odpływu, więc dotarliśmy na wyspę suchą stopą, lecz w czasie przypływu do opactwa można dostać się jedynie łodziami. Kolejnym punktem naszego objazdu był Porthcurno, a raczej opływające go turkusowe wody dwóch zatoczek. Wspięliśmy się na szczyt klifu, na którego szczycie stał „maszt służący do obserwacji fascynującego doświadczenia Marconiego”. Wieem, że się powtarzam, wiem, że co rusz coś mi zapiera dech w piersiach ale widoki ze szczytu tego klifu były na prawdę wspaniałe. Z jednej strony klifu znajduje się mała zatoczka otoczona wysokimi klifami. Dostać się na nią można wyłącznie wąziutką ścieżką wijącą się w dół pośród wrzosowisk. Piaszczysta plaża i turkus wody rozbijającej się o przybrzeżne skały sprawiało wrażenie, ze jesteśmy na jakiejś egzotycznej wyspie a nie w zimnej Kornwalii. Ta zatoka zupełnie podłamała moje wyobrażenia o Kornwalii jako zimnej, szarej, wietrznej krainie oblewanej granatowymi wodami oceanu. Z Porthcurno udaliśmy się na Land's End. I jeśli mam być szczery nie bardzo wiem co niby ma się tam kończyć. Chyba megalomani Anglicy mieli na myśli najdalej na zachód wysunięte miejsce Anglii. Faktycznie miałem racje- sprawdziłem to w wikipedii. Jak ja znam ten naród, eh. Na przylądku znajduje się cała masa atrakcji, głównie skierowanych do dzieci- farma ze zwierzętami, park rozrywki, jakieś chyba muzeum poświęcone bijącemu rekordy oglądalności serialowi Dr. Who, sklepy, restauracje, puby i sam Land's End. Mnie osobiście najbardziej podobały się klify i wrzosowiska. Z Land's End udaliśmy się do St Ives. Miasto nie zrobiło na mnie jakiegoś wielkiego wrażenia...poza jedną rzeczą. St Ives pamiętam głównie przez kłopoty ze znalezieniem miejsca do parkowania. Choć by być sprawiedliwym muszę przyznać, że widok na obniżające się aż do portu miasto robi wrażenie. Ostatniego dnia już w drodze powrotnej do Londynu, postanowiliśmy zachaczyć o Tintagel. Zamek jest mało znany, choć przyciąga jak magnez miłośników legend arturiańskich. Jest to legendarne miejsce gdzie król Artur miał się urodzić i spędzić młodość pod okiem Merlina. Twierdza, a raczej jej pozostałości malowniczo wiszą nad przepaścią pomiędzy tzw. Head Cliff a stałym lądem. Część ruin miesci się na skraju klifu, reszta na „wyspie”. By dotrzeć do zamku z miasteczka Tintagel trzeba zejść dosyć stromym wąwozem aż nad samo morze, nad klify. Potem dramatycznie przyczepionymi do zbocza klifu wąskimi schodami trzeba wspiąć się na szczyt wyspy. Po drodze jest zejście na „plażę”. W czasie odpływu ocean odsłania szarą plażę, oraz tzw. Grotę Merlina. Ni to jaskinię, ni to tunel pod wyspą, którym można przejść na drugą stronę klifu. W każdym bądź razie wygląda to niesamowicie. Po zwiedzeniu groty udaliśmy się schodami na szczyt. Wspinaczka z daleka wydawała się całkiem znośna. Niestety z daleka nie było widać, że schody są bardzo wąskie i do tego trzeba się mijać ze schodzącymi. W kilku momentach było to nielada wyczynem. Jednak wysiłek i chwile grozy opłacił widok jaki roztaczał się przed nami. Tak mi się dotychczas kojarzyła Kornwalia. Ciężkie szare chmury, fale bijące o klify i skały, ocean pieniący się i granatowy. I wszystko to skąpane w prześwitującym przez zasłone chmur słońce. Tego chyba nie da się opisać. To trzeba po prostu zobaczyć. Niewątpliwie jeszcze wrócę tam. W Kornwalii człowiek zakochuje się od pierwszego wrażenia.

Kornwalia-Galeria

wtorek, 24 sierpnia 2010

Sardynia, lipiec 2010

Zmierzch nad Capo d'Orso
 
"Mały kontynent dla odkrywców"

Gdy spytamy się znajomych co wiedzą o Sardynii część ograniczy się wyłącznie do stwierdzenia "włoska wyspa". Mało kto wie, że poza polityczną przynależnością do Włoch mało co łączy wyspiarzy z rodowitymi Włochami. Nasze pierwsze wrażenia po przylocie było "ci Włosi to nie Włosi". Im więcej zwiedzaliśmy, im więcej czytaliśmy i im więcej rozmawialiśmy tym bardziej utwierdzaliśmy się w soim pierwszym wrażeniu. Faktycznie to nie są Włochy. Na każdym kroku wita nas powiewająca historyczna flaga Sardynii, na drogowskazach widzimy zupełnie nie włosko-brzmiące nazwy: Su Naraxi, Dorgali, Jerzu etc. Planowaliśmy bardzo krótki pobyt na wyspie. Przewodnik nie epatował szeregiem zabytków klasy "0", nie polecał setki miejsc do odwiedzenia. Jakże się myliliśmy. Te kilka dni to było stanowczo za mało by nacieszyć się pięknem wyspy, by zobaczyć zapierające dech w piersiach widoki, by odpocząć nad lazurowym morzem na plaży ukrytej pośród wcinających się w morze gór. W związku z bardzo ograniczonym czasem postanowiliśmy wypożyczyć auto i pojeździć po wyspie na własną rękę. Dzięki Bogu mieliśmy nawigację bo w przeciwnym razie nie pozwiedzalibyśmy za bardzo. Widać, że Sardynia to nie tradycyjny kierunek turystyczny. Drogi są w bardzo złym stanie (coś jak polskie), oznakowanie fatalne. Gdyby nie nawigacja bylibyśmy zgubieni w plątaninie wiraży, serpentyn, górskich dróżek, wiosek i miasteczek o dziwacznie brzmiących nazwach. Niezaprzeczalne walory turystyczne wyspy zostały odkyte dopiero jakieś 40 lat temu. Od tego czasu następuje powolny rozwój infrastruktury turystycznej. Costa Smeralda odkryta przez izmaelickiego księcia dość szybko stała się celem wypraw znudzonych bogaczy szukających czegoś nowego. Do dziś to wybrzeże jest celem i ośrodkiem bogatej klienteli. W rozsianych w okolicy portach pełno liksusowych jachtów, drogich hoteli i ekskluzywnych klubów i restauracji. Niestety albo stety im dalej na południe, im dalej od Costa Smeralda tym mniej turystów, tym gorsze zaplecze turystyczne. Częstokroć zabytki liczące kilka tysięcy lat pozostają nieogrodzone, niezadbane, częstokroć służa jako miejsce odpoczynku miejscowych pasterzy. A Sardynia ma czym się poszczycić. Poza urokliwymi zatoczkami ze złotymi plażami, na swojej drodze można spotkać kościółek z dziełami El Grecca, ruiny fortecy i miasteczka z ok 1200 r. p.n.e., katedry w unikalnym pizzańskim pasiastym stylu, średniowieczne miasteczka o wąskich wijących się uliczkach. Walory krajobrazowe to połączenie pięknych lazurowych wód otaczających wyspę ale i porośnięte makią góry i wąwozy.
W pierwszy dzień zaraz po przylocie pojechaliśmy na północ wyspy w kierunku Costa Smeralda. Podpatrywaliśmy życie milionerów w Porto Cervo. Samo miasteczko otwiera się przed nami jak wachlarz. Urocze domki z tarasami o kolorze terakoty schodzą się coraz niżej aż do portu w którym całymi stadami cumują piękne jachty. Główny deptak miasteczka to częściowo ukryta pomiędzy zaroślami makii i arkadami Passeggiata. Spacer nią może z jednej strony przyprawić o zawrót głowy widokami na zatokę jak i cenami w sklepikach i restauracjach. W tym luksusowym ale jednak niepozornym miasteczku ukryta jest perła. W małym białym kosciółku znajduje się arcydzieło El Grecca! Po krótkim pobycie (ze względu na ceny- np kawa ok 30 euro) w Porto Cervo pojęchaliśmy dalej na północ do Palau i znajdującego się nieopodal Cap d'Orso. Przylądek z daleka przyciąga wzrok niesamowitymi formacjami skalnymi. Im bliżej tym górująca nad wodami zatoki skała bardziej przypomina słonia. Samochodem można dostać się wyłącznie do pewnego momentu. Dalej trzeba powspinać się pieszo. Pomimo, że droga wydaję się być ciężka, po kilku minutch jestśmy na szczycie i możemy podziwiać niesamowitego słonia skąpanego w zachodzącym słońcu. A widoki rozpościerające się ze szczytu zapierają dech w piersiach. Kolejnego dnia postanowiliśmy zaatakować wschodnią i środkową Sardynię. Mieliśmy cały dzień na zwiedzanie. Nie przewidzieliśmy jednak małej niedogodności. Wszędzie gdzie chcieliśmy się dostać musieliśmy pokonywać dość wysokie góry i niekończące się serpentyny, wiraże, zakręty. Bardzo dużo czasu straciliśmy na pokonywaniu takich odcinków. Jednakże i tak byliśmy zadowoleni. Za każdym razem gdy pokonywaliśmy jakąś górę czy wzniesienie ukazywał się nam niesamowity widok, czy to na piękną Golfo di Orosei i przytuloną do nej Cala Gonone, czy to na płaskowyż z przecinającym go kanionem czy to na górę stołową czy to na miesteczka poprzyczepiane do stomych ścian gór. Za każdym wzniesieniem czekało na nas coś nowego coś pięknego, coś co na długo wyryło się w pamięci. W tym dniu udało się nam także odwiedzić małą, niepozorną wioskę ukrytą pośród otaczających gór. Orgosolo byłoby zwykłym nic nie znaczącym miasteczką czy też dużą wioską gdyby nie grafitti. Tzw. sztuka zaangażowana zdominowała to miasteczko. Dotychczas (ze względów zawodowych) miałem w lekkiej pogardziej "sztukę zaangażowaną"- no może poza architekturą Nimeyera- lecz to co stworzyli miejscowi pasterze, dzieci jak i "zawodowi" artyści jest czymś niesamowitym. Chodząc po miasteczku, wąskimi pnącymi się po stoku góry uliczkami, w najmniej spodziewanych miejscach, ścianach domów, przydrożnych kamieniach, ścianach zburzonych domów, natykaliśmy się na malowidłą zwane murales. Malowidła mówią o tym co dotyczy tych ludzi, o braku wiary w klasę polityczną, która zupełnie nie dba o pasterską społecznosć Sardynii, o tożsamość narodową Sardyńczyków, o ich sytuację społeczno-ekonomiczną, ale częstokroć murales poruszają znacznie poważniejsze tematy- klęski głodu w Afryce, handel żywym towarem, bezcelowość rewolucji, rónouprawnienie wszystkich bez względu na wiek, płeć, wyznanie itp. Orgosolo to fantastyczna podróż w głąb siebie samego, we własny światopogląd. Orgosolo to swoisty rachunek sumienia społeczeństwa i klas rządzących. Po zwiedzeniu tego niesamowitego zakątka udaliśmy się do Su Naraxi. Nuragiczne ruiny obejmują zamek i stolicę potężnego księstwa plemiennego. Najstarsze fragmenty budowli pochodzą z ok. 1200r. p.n.e. Zamek i otaczające go pozostałości charakterystycznych okrągłych chat robi wielkie wrażenie. Wspinaczka po wytartych stopniach w wąziutkich korytarzach na szczyt głównej wieży jest nielada wyczynem- gorąco odradzam klaustofobikom-sam parę razy miałem ochotę cofnąć się. Lecz widok z wieży wart jest wysiłku i chwil strachu. Dopiero ze szczytu widać kolistość wielu chat, ich urbanistyczne rozmieszczenie wokół zamku. Gdy się chodzi pomiędzy ruinami wszystko wygląda mniejwięcej tak samo, nie bardzo da się powiedzieć co jest chatą a co drogą. Z góry widać wąskie uliczki biegnące pomiędzy chatami. Su Naraxi to wspaniała podróż w czasy epoki kamienia. Ostatni dzień poświęciliśmy na zwiedzenie Olbii, miasta, w którym mieszkaliśmy na czas pobytu na Sardynii. Olbia to ciche miasto, gdzie życie toczy się wokół placyków i knajpek. I jedna rzecz szczególnie nas uderzyła, brak młodych ludzi. Widywaliśmy podczas jeżdżenia po wyspie, młodzież lecz było jej bardzo mało. Głownie to ludzie starsi i w średnim wieku. Z czasem dowiedzieliśmy się, że młodzi uciakają z małych górskich miasteczek, z wyspy na kontynent do wielkich miast. A wyspa powoli, pomimo usilnych starań dumnych Sardyńczyków, zamienia się w jeden wielki kurort.

Sardyńska galeria

Egipt-Izrael-Palestyna-Jordania, maj 2010

Złote Jeruzalem
 
    Tym razem udaliśmy się do świata Józefa Flawiusza i Stevena Runcimana, do sceny starożytnych, na której odgrywały się biblijne historie, do miejsc doskonale znanych, często odwiedzanych ale jakże tajemniczych, baśniowych i pociągających. W tej wyprawie udaliśmy się do Egiptu, Izraela, Palestyny i Haszymidzkiego Królestwa Jordanii. Trudno jest opisać podróż do miejsc tak popularnych i często odwiedzanych, tak by nie powielać setek podobnych relacji. Na czym się skupić? Co opisać?
    Jak to zazwyczaj jest z naszymi wypadami, wyjazd do Egiptu nas samych zaskoczył. Braliśmy pod uwagę zarówno Karaiby jak i Turcję czy Cypr. Jednak ostateczną decyzję podjęliśmy pod wpływem znajomej, która dopiero co wróciła z Sharm. Sam w sobie Egipt nie bardzo nas interesował (no może poza antycznymi zabytkami nad Nilem- ale w te rejony planowaliśmy zupełnie inną wyprawę). Ale ostatecznie do wyjazdu do Dahabu skusiła nas bliskość Ziemii Świętej i Petry. I zaraz na  wstępie muszę przyznać, że gdyby nie te wycieczki uznałbym ten wyjazd za całkowicie nieudany. Egipt zrobił na mnie jak najgorsze wrażenie. Zaczęło się zaraz po wylądowaniu, gdy celnik starał się od nas wyłudzić za wizę więcej dolarów niż powinien. Angole płacili. My nie mieliśmy takiego zamiaru. Jeszcze w dzień wyjazdu sprawdzałem informacje dot. wizy, ile kosztuje, czy jest jednokrotna itd. Wiza we wszystkich źródłach kosztować miała 15$. Co z tego skoro celnik czy kto to tam był wołał od wszystkich 18$. 15 szło do szuflady a 3 do kieszonki. I wszyscy są zadowoleni. Miał jednak tego dnia pecha. 15 to nie 18. On do nas 18 a ja mu grzecznie podaje 15 i wskazuję informację ile ma wiza kosztować. Koleś wszystkiego się spodziewał, ale nie tego, że ktoś mu w oczy wyrypie, że okrada turystów. Bardzo niemiłe zrobiło to na mnie wrażenie. Odchodząc poinformowałem czekających za nami ile kosztuje wiza. I w zasadzie tak mógłbym opisać cały podyt w Egipcie. Permamentna próba wyprucia z Ciebie każdego grosika. Miałem już do czynienia ze zjawiskiem targowania się czy wyłudzania. Jednakże nigdy nie miało to takiego charakteru jak w Egipcie. Laga papierosów 15 euro zaś w egipskich funtach równowartość ok 25 euro, itd. Człowiek czuje zwyczajnie niesmak. Przejscie deptakiem to dosłownie Via Dolorosa. Skubani dosyć dużo rozumieją po polsku. Na deptaku jest ze 30 sklepów po każdej stronie. W każdym sklepie siedzi ze 3/5 nierobów= cwaniaków. Gdy się idzie deptakiem każdy z nich cie zatrzymuję, coś tam gaworzy w stylu „wszystko 2 dolar”, „pani u mnie darmo”, „tanio u mnie”, ect. I nie ważne, że zlałeś, albo odmówiłeś 30-tu poprzednim naganiaczom. Jeśli chcesz iść dalej deptakiem musisz zlać czy odmówić kolejnej setce naciągaczy. Więc nie dziwi raczej fakt, że do Dahabu udawaliśmy się tylko w ostateczności. Czyli ze 3 razy w ciągu dwóch tygodni pobytu. Pierwszy raz zaraz po przylocie by zorientować się w wycieczkach i coś wybrać. Drugi raz by wysłąć widokówki i trzeci raz by porobić trochę fotek.
    Jak to w tego typu ośrodkach jest, można znaleźć całą gamę różnego rodzaju atrakcji. Od „safari” na wielbłądach po „safari” na morzu. Od przejażdżek quadami po wypady na pustynie. Nas jednak najbardziej interesowały wyjazdy do Jerozolimy i Petry.
    Jeruzalem. Wyjechaliśmy z Dahabu o 21-wszej. Na granicy w Tabie byliśmy ok północy. Granica izraelsko-egipska to kolejna droga przez mordęgę. Tym razem to Żydzi dali nam popalić. Byliśmy w grupie rosyjskiej. Nas przepuszczono dosyć szybka, ale z Rosjanami Żydzi bawili się w kontrole, wypytywania itp. W końcu po ok 2 godzinach ruszyliśmy nad Morze Martwe. Po nocy w rozklekotanym egipskim autobusie, po mordędze na granicy, gdy w końcu dotarliśmy nad morze o 7 rano nie bardzo miałem ochotę na jakąkolwiek kąpiel. Rosjanie tłumem poszli się babrać w błocie. W sumie to mało kto się kąpał. W końcu udaliśmy się w dalszą drogę. Gdy jedzie się i mija drogowskazy z nazwami: Ber Szewa, Jerycho, Hebron, Masada ma się wrażenie jakby świat Świderkównej zszedł z kart książek. Każda z nazw wiąże się z jakąś fascynującą historią, z jakimś historycznym wydarzeniem. Zaraz po dotarciu do Jerozolimy mamy chwilkę na nacieszenie się przepiękną panoramą miasta z górującą nad starym miastem i Wzgórzem Świątynnym Złotą Kopułą. Podróże uczą. Nie po raz pierwszy odkrywam tę starą jak świat maksymę. Dotychczas nie wiedziałem, że Betlejem znajduję się tuż pod Jerozolimą, co prawda na terytorium Autonomii Palestyńskiej. Gdy przekraczaliśmy pseudogranicę palestyńsko-izraelską zostasliśmy skontrolowani przez młodziutką Żydówkę z kałachem(albo tego typu bronią). Samo Betlejem odgrodzone jest od Izraela murem, przypominający ten z Berlina czy z Irlandii Północnej. Jednak muszę przyznać, że robi po stokroć gorsze wrażenie. Bo tutaj postawili go ludzie, którzy powinni pamiętać nazistowskie getta, którzy powinni pamiętać co takie odgradzanie symbolizuje. W Betlejem zwiedzaliśmy Bazylikę Narodzenia Pańskiego. Sama świątynia jest z zewnątrz nieciekawa i trochę wygląda jak taka większa murowana stodoła. Dopiero wewnątrz widać cały jej majestat, piękno i antyczność. Co prawda czekanie w gigantycznej kolejce by dostać się do Groty wymaga zarówno cierpliwości jak i wytrzymałości fizycznej. Jednak nic nie może się równać, z pokłonieniem się i krótką kodlitwą przy Gwieździe. Kolejnym punktem na naszej trasie była Bazylika Grobu Pańskiego. Tu już było zdecydowanie luźniej. Na pierwszy rzut oka wszystko lśniło od złota, marmurów, kosztowności. Jednak gdy człowiek przypatrzył się bardziej uważnie widać było, połamane ikonostasy, łuszczącą się farbę. Najświętsze miejsca Chrześcijaństwa rozpadają się. Gdy wyszliśmy z Bazyliki Imam zaczął swą modlitwę z pobliskiego minaretu. Dopiero wtedy tak do końca uświadomiłem sobie, że jestem w Świętym Mieście trzech największych relgii. Później przeszliśmy Via Dolorosa poprzez dzielnice żydowską i arabską aż do Świątyni i Ściany Płaczu. Trudno nam sobie wyobrazić co ta ściana znaczy dla Żydów na całym  świecie. Rozpaczający, modlący się ludzie, zarówno mężczyźni jak i kobiety. I wszyscy w tym wielonarodowym tyglu. Ortodoksyjni Żydzi, Palestyńczycy, islamiści, chrześcijanie.
    W kolejnym tygodniu udaliśmy się do Jordanii by zwiedzić nabatejskie ruiny w Petrze. Sama podróż była całkiem przyjemna. Do drodze oczywiście zaliczone zostały pamiątki, lunch i beduińskie namioty. Po dotarciu do Petry okazuje się, że większość miasta nadal znajduję się pod ziemią. Tylko mały procent jest odkryty i konserwowany. Miejscowi Beduini zamieszkiwali miasto aż do 1985 roku kiedy to UNESCO zabroniła im tego wpisując nabatejską Petrę na listę światowego dziedzictwa. Niestety do dziś widać ślady radosnej działalności beduińskiej. Roztrzaskane rzeźby, zniszczone płaskorzeźby, nawet najpiękniejszy „Skarbiec” nie uszedł ich niszczycielskim zapędom. Znajdująca się na jego szczycie kula stała się celem dla ćwiczeń strzeleckich. Jednak pomimo wandalizmowi, zniszczeniom Petra zachowała niezaprzeczalny czar i piękno. Sam wąwóz prowadzący do miasta jest czymś przepięknym. Mieniące się różnymi kolorami skały, wąskie przejścia, zakręty, z którymi kryją się kolejne pozostałości pracowitych mieszkańców miasta. Wszystko to blaknie przy wyłaniającym się spomiędzy ścian wąwozu frontonowi „Skarbca”. Skała, w której wykuta jest budowla pyszni się różami, czerwieniami, pastelami. Zapiera dech w piersiach. Tajemniczości dodaje jeszcze całkowita niezgoda archeologów co do funkcji budowli. Zaraz za „Skarbcem” otwiera się aleja skalnych grobowców, jaskiń, grot. Jeszcze dalej wychodzi się na przepięknie zachowany amfiteatr. Siedząc na jego stopniach można podziwiać wykute w ścianach wąwozu grobowce królewskie. Z położonego, w dolinie otoczonej skałami, miasta pozostały gdzieniegdzie kawałek muru, samotnie stojąca kolumna. Niezaprzeczalnie Petra to najpiękniejsze miejsce jakie dotychczas widziałem.

Galeria z Ziemii Świętej

Dominikana, październik 2009

Luperon Beach
 
Jakieś 8 lat temu, albo nawet więcej. Gdy byłem na pierwszym roku studiów, moja przyjaciółka, a raczej jej chłopak wygrał w jakimś konkursie wycieczkę na Dominikane. Jakże im wtedy zazdrościłem. Usiadłem do komputera by opisać Wam moją kolejną wyprawę. Siedzę i zastanawiam się co i jak mam opisać. Jestem w kropce. Nie bardzo wiem jak mam to zrobić. Pod wieloma względami była to wyprawa szczególna. Szczególna zarówno w sensie pozytywnym jak i negatywnym. Tym razem postanowiliśmy udać się na przepiękną Hispaniolę. Pozostając w konwencji dziecięcych marzeń i lektur udaliśmy się śladami Kolumba. Naszym celem było północne wybrzeże Dominikany. Fakt, że nie jest tak popularne, prestiżowe i "turystyczne" jak Punta Cana, lecz równie piękne, zdecydowanie spokojniejsze i relaksacyjne. Lecąc na Dominikanę nie bardzo wiedzieliśmy czego mamy się spodziewać. Co prawda byliśmy już na Karaibach, ale na Kubie. A to jednak coś zupełnie innego. Ale cóż mieliśmy zrobić. Znów nas ciągnęło do rajskich zakątków. Muszę przyznać, że sam wyjazd organizowany był na wariackich papierach. Urlop już od roku był zabukowany ale brak koncepcji co z nim zrobić. Na tydzień przed jego początkiem zdecydowaliśmy. Dotychczas, przy wyborze hoteli kierowaliśmy się raczej ceną niż ilością gwiazdek. Liczyło się to, że jesteśmy w jakimś ciekawym, egzotycznym miejscu a nie czy ober bedzie serwował nam drinki na plaży. Dominikana jednak, a raczej hotel, który wybraliśmy, dał nam szkołę i nauczył zwracać jednak uwagę na te cholerne gwiazdki.Spokojnie, później wyjaśnię co i jak. Lot był spokojny i w miarę krótki (ok.8h). Samo jednak lądowanie to wspaniałe przeżycie. Lotnisko w Puerto Placie znajduje się nad samym oceanem. Gdy samolot podchodzi do lądowania, z jednaj strony widać piękne turkusowe wody a z drugiej szmaragdowe wzgórza i góry porośnięte lasem deszczowym. Niesamowite wrażenie. O jego wadze niech świadczy fakt, że pisze to nałogowy palacz, który po 8 h suszy skupił się na widokach a nie na "najpierwszych" potrzebach! Po doświadczeniach na lotniskach w Mombasie czy na Kubie, Puerto Plata zaskoczyła nas baardzo mile. Same procedury celno-wizowe trwały dosłownie kilka minut. Gorzej z odbieraniem bagażów ale nie można mieć przecież wszystkiego. Tu nasuwa się kolejne porównanie. Kto czytał relację z Kuby ten będzie wiedział o co mi chodzi. Wyjście z chłodnego samolotu nie wiązało się z szokiem termicznym. Proszę, nie zrozumcie mnie źle. To nadal był upał, wysoka wilgotność. Ale jednak ze względu na otaczające miasto pasma gór i wzgórz, powietrze było bardziej rześkie i mniej męczące. Po przylocie dano nam dosyć dużo czasu na pierwszy odpoczynek po wielogodzinnym locie. Moglismy się przemyś, przebrać, napalić. Sama jazda do hotelu trwała mniej wiecej półtorej godziny i nie ze wględu na odległość ale na jakość szos. Na Dominikanie bardzo często dochodzi do podmywania dróg przez monsunowe deszcze. W czasie jazdy kilkakrotnie widzieliśmy na zboczach wzgórz miejsca gdzie spływała woda. Rejestracja w hotelu odbyła się szybko i sprawnie. Hotel ładny. Plaża śliczna. Pokój czystu choć nie powalający urodą. Ale jak to już pisałem nie to było dla nas najważniejsze. Spędziliśmy tam dwa tygodnie pełne wrażeń. Hmmm te wrażenia. Pierwsze kilka dni organizowaliśmy fakultatywne wycieczki. Poznawaliśmy hotel, współwczosowiczów i hotelowy "animation team", który musiał już mieć do czynienia z polskimi "turystami", ba jak tylko rozkminili skąd jesteśmy zaczeły się całonocne imprezy na plaży (że suto zakrapiane nie muszę chyba dodawać?). Więc planogram wyglądał następująco: dzień na zwiedzanie, opalanie się, odpoczynek a noce można opisać jak to współprzygodożerca malowniczo opisał- łup, łup, łup 4 albo i 5. Wiec resztę możecie sobie wyobrazić. Mieliśmy swoje ulubione miejsce na plaży. Tuż przy falochronie (taki był chyba cel tej grobli), gdzie dno wolne było od jeżowców, rozgwiazd i innych tego tupy niespodzianek, i gdzie morze mieniło się tak cudownymi kolorami... Widziałem już w swoim życiu wiele różnych plaż. Piękne polskie plaże, kamieniste plaże Lazurowego Wybrzeża, białe plaże Pilar na Kubie, czy szerokie plaże Mombasy. Kazda jest inna. Każda ma swój urok. Mnie ta na Dominikanie podobała się najbardziej. Może mój osąd jest nieco zwichnięty tymi nocnymi łupowaniami? Nie wiem. Sami oceńcie czy Wam się podoba. Tradycyjnie już z całego pobytu wybrałem trzy epizody. Zwiedzanie Puerto Platy, rejs katamaranem oraz najazd tubylców.
Puerto Plata to najstarsze na północnym wybrzeżu miasto Dominikany i jedno z najstarszych na całej wyspie. To stąd syn Krzysztofa Kolumba rządził Hispaniolą i stąd ruszali koloniści na podbój Ameryki Południowej i Łacińskiej. Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od rozlewni rumu Brugal-najpopularniejszej marki na Dominikanie i jednej z bardziej znanych na świecie. Gdyby nie degustacja trunków na konieć prezentacji chyba bym mało co zapamiętał z tej "atrakcji". Kolejnym punktem zwiedzania było muzeum bursztynu. Dominikański jantar wydobywa się w kilku kopalniach i różni się od bałtyckiego tym,że jest znacznie od naszego starszy oraz że bardzo często zawiera w sobie czy to rośliny czy owady a nawet małe zwierzątka. Osobnym działem muzeum była ekspozycja Larimaru. Jest to piękna odmiana turkusa, wydobywana w jednym miejscu na świecie-na Dominikanie właśnie. Pamiętacie film Jurassic Park? Twórcy filmu przygotowując się do produkcji odwiedzili Puerto Platę i to właśnie muzeum szukając wskazówek i informacji o bursztynie. Kolejnym przystankiem był Fart San Felipe. Pięknie położony nad nadmorskimi bulwarami u podnóża góry Isabel de Torres. Sam fort niczym się specjalnie nie wyróżnia na tle innych podobnych budowli w dawnych koloniach. Mimo wszystko jest jednak malowniczy i "fotogeniczny". Najpiękniejsza część Puerto Platy to nie fort czy wiktoriańska dzielnica kolonialna lecz Góra Isabel de Torres i Park Narodowy na jej szczycie. Pozwólcie, że przy tym temacie zatrzymam się chwilkę. Nadal, po kilku miesiącach, gdy wspomnę sobię tę górę i park na jej szczycie zapiera mi dech w piersiach. Muszę stwierdzić, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc, które kiedykolwiek odwiedziłem podczas moich podróży. Do południa cała góra jest pięknie nasłoneczniona. Lecz codziennie po południu od ok godziny 13, zaczynają się zbierać nad szczytem chmury, które z czasem przeysłaniają cały wierzchołek. Wydawałoby się, że odpowiedni czas na zwiedzanie tego miejsca to przedpołudnie. Nic bardziej mylnego. Gdy w ciągu dnia zwiedzaliśmy kolejne atrakcje i widzieliśmy chmury zbierające się nad górą, byliśmy coraz bardziej zmartwieni, co nasz przewodnik kwitował tylko pobłażliwym uśmiechem i słowem "suprise". No, ok jeśli niespodzianka to niespodzianka, niech Ci tam będzie. Na szczyt, do parku można iść pieszo wspinając się pośród lasu deszczowego, lecz jest to wyprawa kilkugodzinna i do tego bardzo męcząca. Ale dzięki Bogu jest też sposób daleko bardziej łatwy i przyjemny. Zmyślni Dominikańczycy zainstalowali kolejkę linową. Pomimo sezonu turystycznego, nie było ani nadmiaru turystów, ani tłoku. Wsiedliśmy do kolejki i ruszamy na szczyt. I trzeba przyznać, że im wyżej tym widok cudowniejszy. Początkowo widać jedynie leżące poniżej miasto, z plątaniną ulic, dachów i nadmorskimi bulwarem. Ale później widok powala na kolana. Miasto i seledyn karaibskiego morza.... Tego się nie da opowiedzieć. Nie potrafię tego opisac, to trzeba zobaczyć. Nawet fotki nie oddają całego piękna widoków. Po jakiś 10 min jazdy dotarliśmy do strefy chmur. Wydawało się, że to straszne, że tracimy piękne widoki. Jednak gdy wjechaliśmy w chmurę, świat co prawda się zmienił, ale nadal był piękny. Tętniący życiem, bijący zielenią las deszczowy spowity mgłą. Pamiętacie może film pt."Goryle we mgle" z Sigourney Weaver? Pamiętacie z filmu las spowity mgłą? Taki właśnie widok otworzył się przed nami. Czasami tylko pomiędzy strzępami chmur dostrzegaliśmy lazur morza i błękit nieba. Na szczycie góry stoi wierna replika brazylijskiego Cristo Redentor z Rio de Janeiro. Sądziłem dotychczas, że te ustawiane fotki z "atrakcją w tle" to domena egipskich naganiaczy. Jakże się w swej naiwności myliłem. Wstyd mi ale podzielę się z Wami tym szkaradzieństwem (najgorsze, że musiałem się uśmiechać i udawać zaskoczenie taką zmyślną sztuczką i zaaapłacić za to!!) Przewodnik zaczął nas oprowadzać po Parku. Na terenie parku znajduje się mała jaskinia. W czasach przedhiszpańskich, gdy Hispaniolą władali Indianie w grocie tej żyła rodzina czy też klan Indian Taino. Niestety cały lud Taino został przez Hiszpan wybity. Jaskinia wygląda jak dziura w ziemi. Otaczają ją dziko rosnące krzewy jaśminu, kępy przepięknych kwiatór zwanych "rajskimi ptakami". Kto powiedział, że podróże kształcą był geniuszem. W parku spotkały nas dwie hmm ciekawostki. Oczywiście widzieliśmy wiele różnych roślin, nawet zwierząt, których nazw nie znam nawet w ojczystym języku. Widzieliśmy drzewo tulipanowca (kwiaty wyglądały jak kiście takiej fajnej odmiany tulipana, który ma postrzępione płatki kwiatów). Widzieliśmy jaszczurę, która się w nas wpatrywała. Ale wracajmy do tych "kształcących" ciekawostek. Pierwszą z nich była gwiazda betlejemska. Każdy z nas zna ten mały doniczkowy kwiat, tak popularny w okresie Świąt Bożego Narodzenia. Dowiedzieliśmy się skąd pochodzi jego nazwa. A stąd, że "kwitnie" to znaczy przybiera ten piękny purpurowy kolor właśnie na przełomie listopada, grudnia. Dowiedzieliśmy się również jak ten "kwiatek" wygląda. W rzeczywistości ów kwiatek jest wielkości, hmm czy ja wiem..., może drzewa jabłoni, lecz w gęstości gałęzi przypomina bardziej polski zwykły bez. Nie jestem ani z wykształcenia ani z zainteresowania paelobotanikiem, lecz dotychczas sądziłem, że coś takiego jak drzewiasta paproć wymarła już daaawno daaawno temu, mniej więcej wraz z dinozaurami. Jakie było moje zaskoczenie gdy w trakcie spaceru po parku natknelismy się na kępkę paproci wyrastających na wysokość 3 metrów. Zdaję sobie sprawę, że nie dokonałem botanicznego odkrycie wieku, ale i tak było to bardzo ekscytujące. W pewnym momencie wyszliśmy na polanę, półkę na skale, nie wiem jak mam to nazwać. Lecz widok był cudowny. Poniżej nas roztaczał sie widok na plantacje kawy, trzciny cukrowe, gaje bananowe. To tu spotkaliśmy jaszczurę wygrzewającą sie na murku. Sądzimy, że była do głębi zbulwersowana naszym wtargnięciem, bo skubana uparcie odwracała się do nas ogonem.... Nie będe tego komentować. Po upale i duchocie panującej w dole, w mieście. Pobyt w parku był cudowny. Owiewało nas przyjemnie chłodne rześkie powietrze ( o wilgotności bliskiej skraplaniu). Aż nie chciało się wracać. Musieliśmy jednak. Gdy szliśmy już do kolejki chmury rozstąpiły się i ukazała się Puerto Plata na tle lazurowych wód oceanu. Pięknie było. W drugim tygodniu pobytu wybraliśmy się na resj katamaranem. Nie wiem kto to wymyślił. Część towarzystwa cierpiała na chorobę morską (inna rzecz, ze byli na kacorku- w nocy łup,łup było), ja jakieś dwa dni wcześniej dosyć mocno poparzyłem sobie prawe ramię. Jednym zdaniem rejs nie był zbyt udanym doświadczeniem, szczególnie gdy towarzycho zdych pokotem na pokładzie. Ale byliśmy twardzi. Piękne morze, przeźroczysta woda, pod nami rafa koralowa, nad nami bezchmurne niebo. Płyniemy od zatoczki do zatoczki. Każda jak z obrazka w folderze reklamowym raju. W jednej z nich można było skoczyć do wody bezpośrednio z pokłądu katamaranu. Skok nie był zły. Za to kontakt poparzonej skóry z słoną wodą był doświadczeniem niezapomnianym....
No dobrze. Teraz się trochę pośmiejemy prze łzy. Wracam do wspomnianych już cholernych gwiazdek. Jak już pisałem nigdy na to nie zwracałem większej uwagi. Hotel, w którym się zatrzymaliśmy na Dominikanie był ładny, zadbany i cichy. Do momentu. Tuż przed pierwszym weekendem dostaliśmy wiadomosć z recepcji, że został dla nas zarezerwowany stolik na kolacje w jednej z restauracji. Jako, że nie bardzo lubimy korzystać z tego rodzaju usług hotelowych zignorowaliśmy list. Jednak głupota to choroba bezbolesna i bezobjawowa. W piątek zaczęło się robić tłoczno przy barze na plaży. Kolejka po lody wydłużyła się parokrotnie. Ale co tam, po co zwracać uwagę na niepokojące fakty. Prawda? Otrzeźwiło nas gdy udaliśmy się wieczorem na kolację. Mieliśmy zwyczaj chodzić na wczesną kolację, krótko po otwarciu stołówki. Po kolacji szliśmy nad główny basen na kawę, drinka, papieroska a potem szło się na plaże na imprezę z animatorami. Tak też zrobiliśmy w piątek. Jakież było nasze zaskoczenie gdy podeszliśmy do drzwi stołówki a tam zastaliśmy dziesiątki "miejscowych" szturmujących bufety z wystawionym jedzeniem. Porównanie ich do szarańczy mam niejakie wrażenie jest obraźliwe dla tych mało przyjemnych stworzeń. Jako ludzie raczej dobrze wychowani i kulturalni i do tego bez jakiś rasistowskich poglądów, grzecznie stanęliśmy w ogonku i cierpliwie czekamy na swoją kolejkę. Cóż z tego skoro koleś przed nami ładował dziesięć talerzy i ktoś ciągle po nie dochodził. Cóż, uwielbiamy układać puzzle, więc cierpliwość jest nam nieobca. Ale szlak człowieka trafia, gdy kolejna potrawa kończy się tuż przed nami albo gdy musimy wyskrobać resztki w tacy. Obsługa hotelowa czuła się winna. Gdy w końcu udało nam się nabrać trochę jedzenia, nasz kelner zwinął nas i zaprowadził do naszego ulubionego  stolika, który już wcześniej zastawił (na wypadek gdybyśmy jednak przyszli). Trzeba przyznać, że miejscowi musieli sami chodzić sobie po napoje, wino, piwo, po słodkie. Nam kelner wszystko sam przynosił. Byliśmy zdegustowani, zmęczeni hałasem. Jednak doceniliśmy jego starania. Po kolacji gdy przyniósł kawę i popielniczkę staraliśmy się dać mu ekstra napiwek. Nie przyjął. Gdy wychodziliśmy przyszedł przeprosić za warunki. Uprzedił nas też, że niestety posiłki będą tak wyglądać aż do niedzieli. Trochę podłamani poszliśmy się upić. Jednak człowiek to zwiesz szybko adaptujący się. W sobotę stanęliśmy na wysokości zadania. Byłem z nas dumny. Nabieranie jedzenia, przeciskanie się, i galopada do stolika poszła nam niegorzej niż miejscowym. W kolejny weekend przypadało jakieś Dominikańskie święto i najazd miejscowych miał być jeszcze większy. Rzeczywistość okazała się gorsza niż przypuszczaliśmy. Kolejka po talerze ciągnęła się aż za stołówkę, hałas o sile niezłej dyskoteki. W takich warunkach po prostu nie da się jeść. Ale ktoś z obsługi skierował nas do drugiej, otwieranej tylko w specjalnych okolicznosciach, stołówki gdzie mogliśmy się spokojnie najeść. Nie wiem dlaczego ale przez cały ten fatalny weekend na tej stołówce było w miarę luźno i spokojnie gdy tymczasem w starej dochodziło ponoć do dantejskich scen. Jakoś to przeżyliśmy ale od tego czasu zwracamy jednak większą uwagę na ilość gwiazdek mimo, że ma to raczej charakter orientacyjny niż obligatoryjny.
   

Dominikańska galeria

Kenia, luty 2009

Czerwone słonie Tsavo East
                 
                     "Dla wielu podróżników Afryka
                      jest obiektem pożądania, miłości
                      od pierwszego wrażenia,
                      miejscem przebudzenia
                      i ponownych narodzin" (John Heminway)

   Chyba każdy z nas pamięta ze swego dzieciństwa powieści przygodowe. Któż z nas nie był Stasiem ze strzelbą na ramieniu spacerującym po sawannie? Któż z nas nie był rozbitkiem na bezludnej wyspie wraz z bohaterami Verne'a? Któż z nas wreszcie nie marzył w głębi serca by tam być w tych miejscach? Do dziś wiele z miejsc poznanych w tamtych czasach ma dla mnie wydżwięk niemal baśniowy. Mombasa, Krzyż Południa, Słupy Karnaku, tajemnicze królestwo Mali. Świat czeka by go odkryć. W lutym 2009 roku udało mi się spełnic jedno z takich dziecięcych fantazji. Wybrałem się do kolebki ludzkości, do ojczyzny czeronych słoni, do świata, który powoli niestety przemija i można go jeszcze tylko odnaleźć na kartach XIX-wiecznych książek.
   Moja przygoda to safari w Kenii. Po prawdzie stasinową strzelbę zamieniłem na aparat fotograficznych, ale zapewniam, że wrażenia bardzo podobne. Po całonocnym locie wylądowaliśmy w Mombasie. Nie wiem, może tylko ja to tak odbieram, ale już sama nazwa Mombasa ma posmak arabskich przypraw, barwy kości słoniowej i dźwięki murzyńskich bębnów. To już przygoda sama w sobie. Niestety po wylądowanie część czeru prysł jak bańka mydlana. Nasz transfer z lotniska do hotelu biegł co prawda Barack Obama Road, ale poprzez prawdziwe slumsy choć trzeba przyznać, że kolorowe. Jak to w dawnych koloniach bywa, społeczeństwo jest wymieszane trochę tu jeszcze ostało sie potomków europejskich farmerów, którzy nadal stanowią jakby miejscową arystokracje; jest tu bardzo duża kolonia Hindusów sprowadzonych przez Anglików do budowy Wschodnioafrykańskiej Linii Kolejowej biegnącej z Mombasy poprzez Nairobi aż do brzegów Jeziora Wiktorii; jest dosyć dłuża grupa Arabów pamiętająca jeszcze czasy gdy Mombasa była głównym ośrodkiem handl przyprawami, kością słoniową i niewolnikami; i są tu wreszcie rdzenni mieszkańcy, Masajowie, Kikuju czy Samburu, by wymienic te najbardziej znane plemiona. Każda z tych grup ma swoją religię, swoje stroje. I przyznać trzeba, że tylko europejczycy wypadają bezbarwnie i nudnie. Ale wracajmy do tematu. Przekroczyłem po raz pierwszy w życiu równik. Co prawda na wysokości kilku tysięcy metrów ale zawsze sie liczy prawda? Gdy jedzie się do Kenii jedzie sie z dwóch powodów: bogada historia i jeszcze bogatsza przyroda. I Kenia spełnia te oczekiwania nieomal na każdym kroku. Mombasa to niesamowity miks wpływów europejskich: portugalskich i angielskich, arabskich i chińskich. Co do przyrody zaś, to jest tak jakby Zoo i ogrób botaniczny przyszedł do nas. Baobaby, drzewa kiełbasiane, najróżniejsze gatunki palm, kwiaty jakich nigdy nie widziałem jeszcze, jaszczurki przechadzające sie po ścianie, stado małp nawiedzających hotel w poszukiwaniu jedzenia, dziwne odgłosy nocnych zwierząt.
   Z mojego pobytu chciałbym opisać trzy epizody. Safari w Tsavo, Safari w lesie deszczowym Shimba Hills oraz zwiedzanie Mombasy. Pierwsze odbyło się dwudniowe safari w Parku Narodowym Tsavo East. Dzień pierwszy. A raczej jeśli mam być dokładny dzień przed-pierwszy, w środku nocy, zostaliśmy zbudzeni i zawleczeni w półsennym transie na śniadanie. Po śniadaniu zostaliśmy zapakowani przed kierowce do takiej śmiesznej małej Toyoty i dalej w półśnie ruszamy w dzicz. Tak na marginesie kierowca musiał być do tego przyzwyczajony bo poszło mu z nami całkiem sprawnie i bezstresowo. Gdybym tego nie przeżył nigdy bym nie uwierzył. Na sawannie dzień budzi sie prawie w oka mgnieniu. Jest ciemno i 5 minut później słońce wychyla swoją wielką tarczę znad horyzontu.Jeszcze mamy dobre 2 godziny jazdy do parku a dla nas już sie safari rozpoczęło. Sawanna zaczyna sie w gruncie rzeczy zaraz za granicami miasta i im dalej na zachód, w głąb lądu, tym bardziej sawanniasto. W trakcie jazdy widzieliśmy wielkie stada bydła wypasanych  przez masajskie dzieci ubrane w tradycyjne stroje. Widzieliśmy tukany przelatujące z jednego drzewa owocowego na drugie. Widzieliśmy taki rodzaj kaktusawatej rośliny, którą widziałem u babci w Polsce ale, która tutaj przybrała postać sporego drzewa. Nim wjechaliśmy na teren parku zatrzymaliśmy sie na picie, pamiątki i by nasz kierowca-opiekun mógł przygotować auto. Jak się okazało ta śmieszna mała Toyota miała podnoszony dach, tak więc każdy z nas mogł wygodnie stać w aucie i spokojnie przepatrywać sawanne w poszukiwaniu kolejnych okazów zwierząt do "fotograficznego odstrzału". I uwierzycie...pierwszym zwierzęciem, które zobaczyliśmy w Parku to masajskie krowy? Pełno ich tam. Ale już dalej w głąb parku zarowno flora i fauna zaczeła sie robić coraz bogatsza. Jedziemy śmiesznym autkiem po czerwonej drodze w poszukiwaniu trofeów. Do lunch'u mamy jeszcze jakieś dwie godziny. Kierowca ciągle gada przez SB-radio. Zaczyna nas to powoli wkurzać bo on tu gadu-gadu a my jak na razie tylko masajskie krowy widzieliśmy.  Ale jak się okazało rozmawiał z innymi kierowcami gdzie i jakie zwierzeta sie pojawiły. Dosyć szybko zresztą zaczęliśmy napotykać zwierzeta znane z Zoo czy z programów tv z Krystyną Czubówną w tle. Widzieliśmi gigantyczną jaszczurę czającą sie na szczycie kopca termitów. Widzieliśmy stado słoni. Widzieliśmy gigantyczne stado(oceniane przez naszego kierowcę na 300 sztuk) bawołów. Ścigaliśmy się przez jakieś 300 metrów z głupim strusiem, który za wszelką cene chciał przekroczyć drogę przed autem a nie za autem. Widzieliśmy sekretarze dostojnie kroczące poprzez morze traw w poszukiwaniu węży. W końcu zbliżyła sie pora jedzenia. Po niedojedzonym i przespanym śniadaniu, po kilkugodzinnej jeżdzie po wertepach byliśmy głoni jak wilki. Na lunch udaliśmy się do przepięknie położonego lodge'a tuż nad niewielkim jeziorkiem. Po lunchu, kawie, papierosku i odpoczynku nad basenem udaliśmy się na dalsze łowy. Przed lunchem, gdy słońce grzało niemiłośiernie nawet zwierzęta sie chowały w cieniu. Lecz późnym popołudniem, gdy  słońce obniżyło swe loty, gdy czuło się rześkie powietrze, gdy cienie się wydłużyły; sawanna ponownie budziła się do życia. Zwierzęta kierowały się do wodopojów, drapieżniki udawały się na łowy a ciekawskie ludziki na cudowne plenery. To popułudnie obfitowało w zwierzynę. Mijaliśmy stado żyraf i zebr. Widzieliśmy tapiry, pawiany i różne antylopy. W trakcie ostrzeliwania jednego ze stad słoni kierowca kazał nam usiąść i trzymać się mocno bo jedziemy zobaczyć lwy. Faktycznie, jazda z szybkościę 50 km po tych wybojach była makabryczna. Ale udało nam się, widzieliśmy rodzinę lwów. Lwice leżały w cieniu małego drzewka na niewielkim wzniesieniu i obserwowały toczące sie poniżej życie. Im więcej śmiesznych Toyot przyjeżdżało tym bardziej lwice robiły się niespokojne i w końcu powoli i statecznie skryły sie w gąszczu traw i ciernistych krzewów. Wieczorem gdy zaczynało już zmierzchac, mieliśmy bliskie spotkania ze słynnymi Czerwonymi Słoniami Tsavo. Rezerwat Tsavo jest jedynym miejscem na świecie gdzie można zobaczyć różowe słonie. Barwe taką słonie nabierają od jadowicie czerwonej ziemii. Rodzina słoni przechadzałą się jakieś 150 metrów od naszego autka. Nie budziliśmy ich  ani ciekawosci ani niepokoju, po prostu byliśmy innym dziwnym zwierzęciem. Gdy zrobiło sie już ciemno pojechaliśmy do naszego lodge'a na nocleg. Wcześnie rano ponownie zostaliśmy zapakowani i wysłani na sawannę. I moim zdaniem ten dzień był najlepszy. Poza pospolitymi bawołami, słoniami, żyrafami czy gazelami udało nam sie zobaczyć polujące gepardy. Widzieliśmy je w odległoście może dwóch sporych skoków od autka. Gdyby przyszło im do głowy, by nas zaatakować byłoby po nas. Nim kierowca wydostałby strzelbę, nim udało by nam się zamknąc dach naszej puszki, bylibyśmy nieźle pocharatani. Co prawda gepard by się raczej nie przecisnął przez szparę w otwartym dachu, ale na pewno mógłby nas dosięgnąć pazurami. I chyba dlatego ten dzien był inny. Spotkanie z gepardami, świadomość ich bliskości, braku krat klatki i taki nieopisany stan bezpośredniości kontaktu to nam pozwoliło uświadomić sobie, że jesteśmy w sercu czarnej Afryki, jesteśmy na sawannie, gdzie to my musimy chronić się w "klatce" a zwierzęta są wolne, niezależne i bardzo niebezpieczne.
     Kilka dni później udałem się na safari po lesie deszczowym na wzgórzach Shimba. Po poprzednim safari, które obfitowało w zwierzynę i ciekawe ujęcia fotograficzne, to safari wydawało się mało interesujące. Roślinność bujna. Zieleń aż bijąca po oczach. I od czasu do czasu przemykająca antylopa czy samica tapira z grupką warchlaków. Ale i tu zdarzały się cudowne momenty. Gdy stoimy na niewielkiej polanie, i słyszymy, że coś przedziera się przez las, coś łamie gałęzie i przewraca drzewka. Coś się zbliża. I w pewnym momencie na polanę wydostają sie trzy słonie leśne, tak samo zaskoczone naszą obecnością jak my ich. Innym przeżyciem był lunch w nadrzewnym lodge'u położonym, a raczej zawieszonym nad wodopojem, do którego nieustannie schodził spragniony zwierz. Jedliśmy pyszne owoce morza, a pod nami widoczny między szczeblami balustrady spacerował smok, wielgachna jaszczura. I wszystko to z odgłosami baraszkujących w wodzie hipopotami w tle. Niestety nie udało nam się zobaczyć nosorożca. Jest ich tak mało, że  każdy osobnik ma swojego osobistego opiekuna i strażnika. Za zabicie hipcia odpowiada się w Keni jak za zabicie człowieka.
    Wizyta w Mombasie jest przygodą z Historią, jest powrotem na karty ulubionych książek podróżniczych, jest spełnieniem egzotycznych marzeń. Mombasa to w miarę nowoczesne miasto z biurowcami, centrami handlowy i bazarami. Ale jednocześnie jest to miasto pełne przeciwnieństw, każdy kto władał Mombasą w przeszłości pozostawił coś po sobie. Dla nas Mombasa na zawsze już pozostanie w pamięci serią klatek fotograficznych. Mombasa to średniowieczny bazar wonności, przypraw i egzotycznych owoców. Mombasa to hinduska świątynia ku czci boga, którego imienia nie jestem w stanie nawet wymówić, gdzie chodziliśmy boso i gdzie widzieliśmy znak swastyki w jej pierwotnym, dobroczynnym znaczeniu. Mombasa to przepiękna rozpadająca sie starówka, to portyki domów misternie zdobione na arabską modłę. Mombasa to stary port rybny, w którym i dziś są wyładowywane kutry. Mombasa to położony centralnie na wejściu do portu stary portugalski Fort Jesus, który został wzniesiony by chronić handel żywym towarem raczej niż bronić miasto  przed pirackimi napadami. Fort Jesus jest doskonałym przykładem meandrów mombaskiej historii. Portugalski fort zwieńczony blankami wzniesionymi przez sułatanat Zanzibaru, z tablicą nad wejsciem głoszącą Brytyjski Protektorat Wschodnioafrykański proklamowany w lipcu 1895 roku. A nad tym wszystkim powiewająca flaga współczesnej Kenii. Dla nas Mombasa to słynne słoniowe kły nad jedną z głónych arterii miasta, wzniesione w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku by uczcić wizytę Księżniczki Elżbiety, lecz, których ta nigdy nie zobaczyła bo w międzyczasie została królową i musiała wracać do swojego królestwa. Mombasa to rejs po porcie na pokładzie autentycznej arabskiej łodzi morskiej dhow. Mombasa to wzgórze, na szczycie którego znajdował się park baobabów. Mombasa wreszcie to park Bamburi z hodowlą krokodyli, ze starym hipciem, czarną mambą w terarium z gigantycznym żółwiem i palmą, której liście rosły splątane jak warkocze.
    Nię będę pisał jakiegoś wielkiego zakończenia. Podzielę się z Wami słowami Beryl'a Markham'a:
                                        "Afryka jest mistyczna: dzika,
                                        piekielnie upalna, stanowi raj (...).
                                        Jest tym czego pragniesz,
                                        wymyka się wszelkim
                                        interpretacjom."
...i co tu dużo pisać. Tak właśnie jest.

Kenijska galeria

Kuba, wrzesień 2008

Cayo Guillermo

" In Your wildest dreams"....tak, nawet w najdzikszych marzeniach nie sądziliśmy, że uda nam się wyruszyć w świat i to w dodatku tak daleko. Zdecydowaliśmy się na wczasy. Poszliśmy do biura podróży. Tam zaproponowano nam cały wachlarz najpopularniejszych kierunków kupowanych przez Anglików. Był Egipt, Cypr, Ibiza, Kanary... czyli to co zawsze. Ku naszemu zdziwieniu za takie same pieniądze zaproponowano nam tydzien na Cayo Guillermo, przy bliższym sprawdzeniu okazała się to być nic innego niż perła Karaibów- Kuba. Czyż muszę zaznaczać, że nie zastanawialiśmy sie nawet chwili? Udało się. Z wrażenia nie spaliśmy z kilka nocy. 17-go września 2008 roku, wcześnie rano rozpoczęła się nasza wielka przygoda. Wystartowaliśmy. Przewodnik przeczytany kilkakrotnie. Pieniądze za pazuchą. Olejki do opalania w walizce. Byliśmy gotowi. Lot trwał ok12 godzin, jednak ze względu na strefy czasowe wylądowaliśmy po 5 godzinach. Zaczynają wypuszczać z samolotu. Jesteśmy na głodzie nikotynowym. Jesteśmy ciekawi tej słynnej Kuby. Pierwszy krok na schody jest szokiem dla naszych ciał. Dusimy się, nie mamy czym oddychać. Jesteśmy momentalnie mokrzy (pomimo letnich ubrań).Wilgotność powietrza, które nas zaatakowało poza przyjemnie chłodnym samolotem, wykracza daleko poza wszelkie rozsądne granice. Pierwszy odruch to powrót do kabiny. Ale nic to. Jesteśmy twardzi. Ruszami lekkim galopem z resztą nieszczęśliwców do hali lotów. Bo nieco stresującej procedurze wizowo-celnej, zostajemy wpuszczeni na terytorium Kuby. Nie wiemy co robić najpierw, lecieć po bagaże, do toalet przemyć się czy na upragnionego papierosa. Zostawiamy niepalących na strazy bagaży, a reszta idzie sie dotlenić. Po zaspokojeniu "najpierwszych" potrzeb zostajemy umieszczeniu w odpowiednich autokarach. Klimatyzacja włączona. Czujemy się bosko. W trakcie krótkiej ok. godzinnej jeździe trafiamy do hotelu. Po drodze poznajemy kilka faktów dot. naszej wyspy. Cayo Guillermo leży w archipelagu wysp Jardines del Rey u wybrzeżu Kuby właściwej. Nazwa Cayo wskazuje, że jest to mała wyspa bez naturalnych źródeł słodkiej wody. Archipelag połączony jest z Kubą poprzez kilkudziesięcio- kilometrową groblę. Wyspy należące do niego, piękno ich przyrody, plaż zostało spopularyzowane przez Hamingway'a.
Jestesmy w hotelu. No i zaczęło się tygodniowe szaleństwo luksusu, drinków z palemnką, kąpieli słonecznych, nurkowania i boskiej laby w cieniu kokosowej palmy na śnieżnobiałej plaży. Ale bądź co bądź, nie lenistwem człowiek tylko żyje. Być na Kubie i jej nie zwiedzić to grzech kardynalny. Z wielu wycieczek fakultatywnych jak: oceanarium, farma krokodyli itp. Wybralismy dwie. Jako mieszczuchy i do tego o ciągotkach kulturowo-historycznych, postanowiliśmy pojechać do Hawany i Camagüey. Byliśmy na Kubie na przełomie okresu huraganów. Mieliśmy szczęście. Pogoda była cudna, ale na kilka dni przed naszym przylotem nad Kubę nadciągnął huragan. Jeszcze po naszym przylocie usuwano szkody. W czasie gdy byliśmy na Cayo Guillermo kolejny huragan nadciągał na Hawanę. Nie wiedzieliśmy czy uda nam sie ją zwiedzić. Niestety nie udało się. Wszystkie wyjazdy do Havany zostały wstrzymane. Wieć pozostało nam Camagüey. Jest to przepiękne miasteczko (a raczej jak na warunki kubańskie- miasto), pamiętające czasy hodowców trzciny, handel żywym towarem, napady piratów. Starówka Camagüey, to sieć pokręconych wąskich uliczek, czasami niezrozumiałych nawet dla samych mieszkańców. Jak się dowiedzieliśmy, miało to zapobieć pirackim napadom. Pomimo takich środków zaradczych miasto kilkakrotnie plądrowały grupy piratów. Camagüey to w dużej mierze miasto zbudowane w charakterystycznym stylu baroku kolonialnego. Wiele pięknych budynków, rozpada sie w oczach. Ale powoli dzięki zachodnim turystom, UNESCO zaczyna rekonstruować i odrestaurowywać starówkę. Oczywiście na miasto swój wpływ architektoniczny odcisnęło również ostatnie kilkadziesiąt lat radosnego ustroju. Ale wszystko to ma swój niepowtarzalny kubański charakter. W przewodniku czytaliśmy, że kubańska kuchnia jest zjadliwa, choć w gruncie rzeczy nieciekawa. Nam udało się skosztować unikalnej potrawy podawanej tylko w Camagüey. Bananowe chipsy, wołowina w potrawie z czarnej fasoli i sałątką z mango. Wszystko było bardzo smaczne. Widać nie zawsze warto kierować się przewodnikiem.
Kubańczycy. W drodze do Camagüey przejeżdżaliśmy przez liczne wsie, miasteczka. Widzieliśmy nędzę o jakiej ewentualnie czasami słyszy się w TV. Rozpadające się domy, pługi ciągnięte przez woły, pociąg aż brązowy od pokrywającej go rdzy. Na każdej granicy prowincji byliśmy sprawdzani przez miejscową policję. Gdy opuszczaliśmy Jardines del Rey, na początku grobli przeszliśmy prawdziwą odprawę paszportową. Nie da się ukryć, że jesteśmy w totalitarnym państwie.I pomimo tego wszystkiego, biedy, jedynie słusznej drogi i wodza, pomimo braku wielu wydawałoby się podstawowych rzeczy, Kubańczycy to bardzo otwarci, pogodni ludzie. Widzieliśmy chaty kryte liśćmi palmowymi a przed nimi kolorowych jak pawie, roztańczonych i rozśpiewanych Kubańczyków. Nigdy nie słyszałem by ktoś śpiewał tak bardzo z siebie, z głębi, z całym sercem jak oni. Czasami jak sobie wspominam tamten czas, to chyba tego mi brakuje najbardziej, za tym tęsknie. Za tą ich radością za tą ich niesamowitą duchowością, ich uśmiechami, ich bezpośrednioscią by zagadac (nawet na migi), by cie uściskać. To zupełnie inny świat.
Kuba, to nie tylko wspaniali ludzie, wszedobylskie pomniki Wodza, stare krążowniki szos. To na Cayo Guillermo zobaczyliśmy różowe morze. Później nas oświecono, że to setki flamingów brodzących na płyciznach odpływu. To u wybrzeży Kuby znajduje się rafa kolarowa porównywana czasami z Wielką Rafą. Dla nas przygodą była jaskrawo ubarwiona jaszczurka, która przycupnęła na drzewie na przy naszym tarasie. Dla nas przygodą było morze mieniące sie różnymi kolorami. Rano piękną zielenią, po południu seledynem a wieczorem błękitem i granatem. Przygodą były kąpiele w morzu, które było cieplejsze niż temperatura powietrza. Przygodą była czapla siedząca na wyrzuconym przez morze korzeniu drzewa. Przygodą były śmiesznie ubarwione rybki, które tylko czekały byśmy zmącili stopami dno. Przygodą była wielka chmura komarów, przez którą trzeba było się przebić by dojść na pyszną kolację. Przygodą była cała otaczająca nas przyroda: flamingi, namorzynowe moczary, bananowe gaje, dojrzewające kokosy, które dla nas zrywano i dawano do picia. Kuba to nie jedna wielka przygoda. Kuba to seria małych-wielkich przygód, które w ostatecznym rozrachunku tworzą niezapomniane przeżycie.

Kubańska galeria