„Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy, kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo że fizycznie dawno już nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.”
Ryszard Kapuściński

Tam byłem i tam będę

wtorek, 6 marca 2012

Z wizytą u Majów



"Na karaibskich wybrzeżach półwyspu, na ustronnych, miałkich i bielusieńkich jak cukier plażach przepadają kochankowie(…)" (Jane Onstott)


Dziś chciałbym podzielić się z Wami swoimi wrażeniami z pobytu w Meksyku. Jak już się zapewne przyzwyczailiście, moje życie nie jest ani proste, ani bezproblemowe. Połowa kwietnia, ojciec sapiący mi nad uchem "gdzie jedziemy?", urlopy zabukowane, pieniądze na wczasy odłożone i tylko…wykupionego wyjazdu brak. Wszystkie ulubione strony z ofertami przewertowane w te i nazad. Siedzę zblazowany jak mops. Mielę te same oferty w te same miejsca po raz chyba tysięczny. Stwierdziłem idziemy do Cooka może oni mi coś znajdą. Wchodzimy mówimy ile mamy na wydanie. Kobiecina zaczyna się dwoić i troić, lata po regałach, folderach i wciąż ta sama śpiewka:
"- tu mamy w ofercie bardzo fajny hotel w Varadero….
-byliśmy na Kubie…
-aha"
Chwilę później…"a może Egipt? - byliśmy w Izraelu i Jordanii zresztą też byliśmy"…dwa katalogi dalej…"tu mamy Goa…"nawet nie dałem jej dokończyć. Podobnie było z Kenią, Dominikaną, Hiszpanią….Najbardziej ubawiła mnie jej mina. Za każdym razem kobiecina wyglądała na coraz bardziej zaskoczoną i cierpiętniczą. Swoją drogą uważam, że w biurach podróży przy sprzedaży powinny pracować jedynie osoby, dla których podróże to pasja a nie li i wyłącznie źródło utrzymania. W każdym bądź razie skończyłem te nierówną walkę. Pobraliśmy (by nie robić kobicinie przykrości) kilka folderów, które i tak mamy w domu i idziemy do domu dalej wertować neta.25 kwietnia zaczyna się nam urlop. Po drodze jeszcze święta więc tym bardziej nie będziemy mieć czasu by cokolwiek szukać.W końcu chyba ktoś musiał zrezygnować albo co. Nie wiem zresztą. W każdym bądź razie znalazłem Meksyk. I pytam "Tato a może do Meksyku?" Po sprawdzeniu warunków pogodowych w tym okresie, bukujemy szczęśliwi, że w końcu nam się udało. Jako, że wszystko zabukowaliśmy jakoś troszkę ponad tydzień przed wylotem, więc nie musieliśmy długo czekać na upragnione wczasy. Inna sprawa, że ten tydzień był lekkim koszmarem. Zakupy, kupowanie wszystkich najpotrzebniejszych rzeczy, nowa letnia garderoba, a jeszcze to by się przydało, a jeszcze tamto by się przydało…W końcu nadszedł dzień wylotu. Lot 12h, czyli nieco dłużej niż się spodziewaliśmy. Podróż z lotniska zabrała nam ok godziny. Mieszkamy w Playacar. Swoją drogą ciekawe to miejsce. Playacar to dosyć spory ogrodzony teren, pełen hoteli, luksusowych willi, z polem golfowym, i całkiem licznymi stanowiskami archeologicznymi. W centrum kompleksu znaleźliśmy maleńkie centrum handlowe ze straganami i sklepikami pełnymi pamiątek, biżuterii i tequili. Po ulokowaniu w pokoju, szybkim prysznicu idziemy na szybki rekonesans. Słońce zniża się, a morze ciemne jak Bałtyk. I myślę sobie no ja już dam spornej za te podkolorowane fotki! Nie ma to tamto! Godzina 8 a my ze zmęczenia potykamy się o liście leżące na chodniku. O błogie nieróbstwo! Tego mi było trzeba. Drinków z palemką, leżaczka tuż nad basenem, dobrej książki w łapce i giglania podsmażania na skórze. Następnego dnia po wykupieniu wycieczek i zaplanowaniu wszystkiego poszliśmy jeszcze raz nad morze. Nasz hotel nie leżał tuż nad samym morzem. Trzeba było zrobić albo 5 min spacer takim ni to pasażem, ni to ścieżką albo poczekać na hotelową podwózkę, która jeździła co 10 min. Obojętnie jak się tam dostanie. Widok otwierający się na końcu drogi jest zachwycający. W ciągu dnia, w pełnym słońcu morze mieni się jednym z najcudowniejszych kolorów jakie dane mi było zobaczyć. Nu sporna, masz szczęście. Fotki były autentyczne. Muszę powiedzieć, że w przeciwieństwie do wszystkich innym moich wojaży Meksyk nie obfitował w jakieś ekscesy, przygody czy ciekawostki jakie zazwyczaj mi si przytrafiają. Było, jak mawiała moja polonistka w podstawówce przed zajadle ciężkim dyktandem, łatwo, miło i przyjemnie. Taki prawdziwie relaksujący pobyt, by naładować baterie na kolejne długie miesiące oczekiwania na kolejny urlop. Jako, że z wykształcenia i zamiłowania jestem historykiem kultury nie dało się przepękać dwóch tygodni na nawet najcudowniejszej plaży. A być na Jukatanie i nie zwiedzić tajemniczych ruin Majów? Nie do pomyślenia. Prawda? Tak więc zakupiliśmy trzy wypady. Tulum, Chichen Itza oraz Coba.
Tulum. Pewnie nikogo nie zdziwię stwierdzeniem, że Majowie rasą żeglarzy nie byli. Dlatego dosyć sporym zaskoczeniem było jedyne albo jedne z nielicznych miast portowych. Zarządzane najprawdopodobniej przez kastę bogatych kupców prosperowało od X w n.e. aż do czasów konkwisty czyli XV/XVI w. Samo "miasto" czy to co z niego pozostało zajmuje w sumie niewielką powierzchnię. Obojętnie gdzie się stanie można objąć wzrokiem całe miasto otoczone wysokim murem obronnym wraz z czterema charakterystycznymi basztami, wieżami obronnymi na każdym rogu. Poza najbardziej znanym budynkiem zwanym "El Castello" zachowało się całkiem sporo budowli. Motywem przewodnim zdobnictwa są płaskorzeźby przedstawiające tzw. Zstępującego Boga czy też Boga Pszczół. Gdy Hiszpanie po raz pierwszy wylądowali na wybrzeżu zastali świetnie prosperujący, kolorowy ośrodek handlowy. W mieście pozostało dwóch żeglarzy. Jeden z nich ożenił się z miejscową Indianką. Zaś w 1517 r pomógł odeprzeć hiszpańską inwazję. Niestety jeszcze przed końcem stulecia miasto zupełnie wymarło. Dziś Tulum już nie zachwyca kolorytem. Dziś powala na kolana widok El Castillo zawieszony nad białą plażą i seledynowym morzem. Uroku dodaje tropikalna roślinność, kwiaty, palmy, wszędobylskie iguany i innego rodzaju podejrzane gadziny i indywidua. Jako, że upał nam dopiekł aż miło było się pokrzepić butelczyną miejscowego piwa przed dalszą podróżą do Xel Ha….czyli raju nurkowania, babrania się w błękitnej lagunie, wyżerki, i całej maści innych atrakcji skierowanej głównie dla dzieciaków oraz ich wynudzonych rodziców. Xel Ha ma jednak i walory dla nas. Pełno tam uroczych zakątków z kilkoma leżakami pod parasolką. Udało się nam zająć jedno takie ustronie. My nie widzieliśmy nikogo i nikt nie widział nas. Tylko my, laguna i drzemka pod parasolką. Nudnawo, ale jakże relaksująco…
Parę dni później wybraliśmy się do Valladolid oraz jednego z współczesnych cudów Chichen Itza. Wczesnym rankiem ruszyliśmy najpierw do wioski Majów oraz jednego z cenote (zaraz wyjaśnię co to takiego). Wioska Majów okazała się być dosłownie trzema chatami pokrytymi strzechami, udeptanego podwórka i takiej śmiesznej świni śpiącej na jakieś lince. Fajna była. Fajnie się łasiła o pieszczoty. Po "pokosztowaniu" tradycyjnych kukurydzianych ciastek wypiekanych na kamieniu, zakupie "najpierwszych" pamiątek udaliśmy się do cenote. Środek autentycznej dżungli. Powietrze stoi w miejscu. Jest go mniej niż w urodzinowym baloniku. Dusimy się. Przewodnik wskazuje nam prowizoryczne szałasy, w których mamy się przebrać w stroje kąpielowe. Gdy towarzystwo było gotowe zstąpiliśmy gęsiego w podziemia….dosłownie. Drewnianymi, wąziutkimi schodami schodzimy z dobrych trzy piętra do jaskini, której większa część to piękne, turkusowo-granatowe jezioro z wodą o temperaturze bliskiej zamarzania! Ale po upale i spiekocie na powierzchni zamoczenie się w nim to sama przyjemność i rozkosz. Ze sklepienia zwisają pnącza jakiejś rośliny, a w jeziorku nawet ryby pomykały. I zaczęły się skoki do wody ze schodów i dokazywanie jakbyśmy byli małymi dzieciakami. Odświeżeni jedziemy do Chichan Itzy. Nie jest to ani największe ani najstarsze stanowisko Majów, ale chyba poza Palenque najbardziej znane. Najstarsze budowle powstawały już w okresie klasycznym tj. od ok 200 r. n.e. do 900 r. Najbardziej znana Piramida zwana Castillo pochodzi z ok XI wieku. Ciekawostką jest to,że nie jest to jedna piramida. Wraz z rozwojem miasta, ze wzrostem znaczenia i prestiżu miasto wystawiało wspanialsze, pyszniejsze budowle. W przypadku Castillo pierwotna świątynia pogrzebana jest głęboko pod dzisiejszą piramidą. W sumie dziś oglądać można, jeśli mnie pamięć nie myli chyba 6 z kolei piramidę. Każda kolejna nadbudowywana była na poprzedniej. Trochę to wygląda jak rosyjskie lalki w lalkach. Pod spodem większej znajduje się mniejsza i tak dalej. Co ciekawe też, pierwotnie piramida była znacznie większa. W jednym miejscu archeolodzy odsłonili pierwotny poziom, od którego zaczynała się budowla. Piramida Pierzastego Węża czy też nazywanego przez Majów Kukulkanem. Nie wiadomo, czy nazwę piramida wzięła jedynie od motywu zdobniczego węża, którego łeb wykuty w kamieniu znajduje się u podnóża każdego z czterech ciągów schodów, a którego cielsko tworzy cień wijący się stopniach piramidy (to fascynujące zjawisko można oglądać jedynie w porze wiosennej i jesiennej równonocy), czy też świątynka usytuowana na szczycie piramidy była mu poświęcona. Po Chichen Itza można snuć się cały dzień. Bo poza głównymi budowlami pełno jest mniejszych głęboko ukrytych w niskiej dżungli. Przez dość długi czas pokutował wśród historyków i w tematycznych publikacjach pogląd o legendarnym wręcz pacyfizmie Majów. I tak jak w Tulum zdobnictwo ograniczało się do Boga Pszczół i abstrakcyjnych zdobień, tak w Chichen Itza pełno jest przedstawień wojowników, scen batalistycznych a nawet scen składania ofiar bogom z pokonanych wojowników. Na jednej z platform można zobaczyć wyrzeźbione szeregi czaszek mające symbolizować odcięte głowy nieszczęsnych ofiar. Miasto robi niesamowite wrażenie. Potężne i majestatyczne budowle, szerokie ulice, zdobnictwo, wszystko to jest dowodem na bardzo wysoki poziom cywilizacyjny Majów…i pomyśleć, że wszystkiego dokonali nie mająx wydawałoby się podstawowego narzędzia- koła. Późnym popołudniem pojechaliśmy do Valladolid. Jest to małe, kolonialne miasteczko pamiętające czasy wielkich plantatorów, hacjend i niewolników. Małe jedno lub dwupiętrowe budowle przycupnęły wokół centralnie położonego Parque Fencisco Canton. W parku pełno jest wiktoriańskich ławeczek zakochanych. Pomiędzy drzewami widać wyłaniający się Iglessio San Gervasio. W pobliskich kamieniczkach pełno jest przytulnych kawiarenek. W jednej z nich usiedliśmy by napić się kawy i podziwiać park, ludzi przechodzących koło naszego stolika, wycieczki, i stada gołębi.
Ostatnią wycieczkę odbyliśmy do Coba. Jednego z najstarszych ale jednocześnie najmniej znanym miastem Majów na Jukatanie. Tereny wykopalisk położone są w dżungli. Dżungla porasta dosłownie wszystko. Piramidy, budowle, place. Tylko ścieżki wydeptane i uczęszczane przez turystów są wolne od bujnej roślinności. Teren do zwiedzania jest ogromny. Zdecydowanie większy niż w Tulum. Ba! Jest zdecydowanie większy niż w Chichen Itza. W Coba widać jak przez setki lat pozostałości po tej wielkiej cywilizacji wyglądały. Nie tak jak Chichen, wszystko uporządkowane, trawniki przystrzyżone. Tu widać walkę człowieka z przyrodą! Widać jak każdy fragment miasta, jak każdy budynek, każda piramida pieczołowicie wydzierana jest zachłannej dżungli. W Coba co więcej, znajduje się jeszcze piramida, na którą można się jeszcze wspinać! Czyż muszę wspominać, że dwa razy nie trzeba było mnie zachęcać? Głupota niestety nie boli. 120 stopni, które stopniami są jedynie z nazwy, bo każdy nierówny, miejsca wystarczająco czasami by postawić pół stopy, ślisko jak na lodowisku. Człowiek jest mokrusieńki gdy już się wdrapie na szczyt. Pełne słońce, parne powietrze bijące od dżungli, że też zawału nie dostałem to się dziwie…choć chyba nie dostałem bo zapomniałem o tym pomyśleć gdy po wejściu zobaczyłem widok roztaczający się ze szczytu Nohuch Mul, najwyższą piramidę w Cobie. A widok jest spektakularny. W oddali widać taflę jeziora, ponad zielonym dachem dżungli gdzieniegdzie wyłania się jakaś budowla czy mniejsza piramida. Absolutną ciszę co jakiś czas zakłóca jazgot wykłócających się o coś papug lub szelest gałęzi poruszonych przez rozbawione sajmiri. Głupota nie boli, pamiętacie? Czas schodzić i mi na widok stopni i wyobrażenia sobie, że mam po nich schodzić robi mi się ewidentnie słabo i ziemia zaczyna mi coś podejrzanie się robić miękkawa. No ale zleźć przecie muszę! Myślę sobie "kotku jakżeś wlazł tak i zlazł". Po zebraniu odwagi uczepiłem się liny i ryms na tyłek i tak schodek po schodku zsuwam się powoli w dół. Widzę ojciec na dole aż kwicze ze śmiechu, ale myślę sobie "nie śmiałbyś się bratku gdybyś sam tu wlazł" i z dzielną miną zsuwam się dalej. W drodze powrotnej odbijamy trochę od głównego szlaku i co jakiś czas natykamy się na jakieś tajemnicze stelle, monolity pokryte tajemniczym pismem i wyobrażeniami jakiejś zatartej postaci. Przed niektórymi jeszcze dziś widać Majowie palą kadzidła, składają ofiary i modlą się. Zwiedzanie Coby to wspaniałe przeżycie.
Meksyk w ostatecznym rozrachunku okazał się być fascynującą wyprawą, mimo, że bez jakiś ekscytujących wydarzeń, przygód czy wpadek jak to ze mną często bywa, to jednak już planuję powrót tam, a o wadze tego stwierdzenia niech świadczy fakt, że z zasady nie lubię wracać do tych samych miejsc, wychodząc z założenia, że lepiej wydać te pieniądze lepiej i jechać gdzieś gdzie nas jeszcze nie było.

Meksyk- galeria

Meksyk, maj 2011

Indie, część II



Wziąłem dwa dni wolnego by spokojnie usiąść i ponadrabiać wszelkie zaległości w opisach. I co? I jest grubo po północy, tłukę się po pokoju jak nieprzymierzając Żyd po pustym sklepie w poszukiwaniu całej skrzętnie gromadzonej makulatury (jak ją nazywa mój Asik) czyli biletów, wszelkiej maści folderów, karteluszek, zapisków na serwetkach etc, etc. I to jest oficjalne…to moje spóźnione przyrzeczenie noworoczne…jutro z samego rana obiecuje, że pójdę kupić jakiś fajny "pamiętnik" i będę go zabierał na każdą wyprawę i będę robił zawzięcie notatki, będę notował ciekawostki, przemyślenia i wszystko to z czym będę chciał się z Wami później podzielić. Bo teraz siedzę jak tak bidula na ryczce i dym mi idzie uszami bo staram się wszystko sobie przypomnieć….To tyle słowem wstępu.
Do pełnego opisu mojej wyprawy do Indii brakuje jeszcze tej wisienki na czubku czyli New Delhi-Agra-Goa. Jak pewnie pamiętacie z poprzedniego opisu podróży do Hospet/Hampi, podróż indyjską koleją to przygoda sama w sobie. Ok. 300 km jechaliśmy jakieś 9/10 godzin. Więc wyobraźcie sobie czego się spodziewaliśmy po podróży z Goa do New Delhi. Nie wiem…z jakieś trzy dni kolebalibyśmy się w tym pociągu? Więc wyobraźcie sobie nasz jęk ulgi gdy okazało się, że do New Delhi dostaniemy się samolotem. Tak, tak, kto naiwnym się pojawił na tym padole śmiechu to i naiwny zejdzie z niego. Nie pomyśleliśmy, że znów będziemy musieli przejść przez stępelkową mordęgę (zaciekawionych odsyłam do opisu Indie-Goa). A, że moje życie nie może być ani proste ani łatwe ani bez perełek, więc i sam lot był taką perełką. Ale wszystko w swoim czasie. W przeddzień wyjazdu uprzedziliśmy recepcję, że wyjeżdżamy na 3 dni i w związku z tym prosimy o pobudkę o 4 rano bo mamy lot do New Delhi o 7. Niby wszystko załatwiliśmy. Po kolacji okazało się, że czatuje na nas kierownik recepcji, by nas zgarnąć do kanciapy i konspiracyjnym szeptem spytać się czy zgodzimy się opuścić pokój by on mógł go podnająć. W zamian po powrocie dostaniemy na resztę pobytu superior room. W pierwszej chwili mnie zatkało z wrażenia i zaskoczenia. Bo to, że jedziemy na wycieczkę nie znaczy, że się pakujemy i zostawiamy wolny pokój, prawda? Jako, że mój Asik to stwór na cztery kopyta kuty, więc dawaj się z nim wykłócać i …… o hańbo….targować. No nic stanęło na tym, że kierownik przechowa nasze rzeczy w save roomie i dostarczy je tuż przed naszym powrotem do naszego nowego pokoju. No i polecieliśmy. Lot nie był bezpośredni. Mieliśmy międzylądowanie w Bombaju, co warte jest wspomnienia z dwóch powodów. Po pierwsze, lotnisko położone jest w zasadzie w centrum miasta, a w każdym bądź razie bardzo blisko centrum, ale z pewnością jest położone w ścisłym centrum bombajskich slumsów. Lądowanie gdy widzisz w okienku widoki jak z filmu o tym chłopcu ze slamsów, który wygrał milionerów. Druga ciekawostka to to, że nie musieliśmy opuszczać samolotu. W czasie gdy załoga sprzątała i przygotowywała samolot do dalszego lotu na pokład weszła uzbrojona w kałachy straż graniczna by sprawdzić paszporty i bilety. Sam lot trwał około 4 godzin. W monitorkach leciały same hity bollywoodu…czyli nudy jak nigdy. Gdy zbliżaliśmy się do New Dehi zaczynał się zachód słońca, i w okienku ponad morzem różowo-pomarańczowych chmur zobaczyliśmy skąpany w zachodzącym słońcu Dach Świata. Wspaniałe przeżycie. Nawet z odległości kilkuset kilometrów widok zapierał dech w piersiach. Ku naszemu zaskoczeniu New Delhi okazało się być całkiem nowoczesnym, gwarnym miastem. Zaraz po przylocie zostaliśmy zabrani przez "anglojęzycznego" kierowcę, który miał się nami opiekować przez te trzy dni. Najpierw musieliśmy pojechać po "anglojęzycznego" przewodniki. Dobre 2h straciliśmy na podróż w kurzu, jazgocie, ciągłym hałasie klaksonów setek riksz, aut, skuterów i wszelkiej maści innych pojazdów. No, ale wreszcie przewodnik wsiadł i zaczął rozmowę z nami od pytania czy mówimy po rosyjsku lub hiszpańsku….Zdębiałem….Jak nam później w baaaardzo łamanej angielszczyźnie wyjaśnił w tych językach lepiej mówi….Nic dziwnego. Ja lepiej znam japoński niż on angielski. I tak zaczął się pierwszy dzień zwiedzania. Coś widzieliśmy, ale co to nie bardzo wiem. Tzn wiem bo później przewertowałem przewodnik i się dowiedziałem, że zwiedzaliśmy Kompleks Qutb Minar. Jest to całkiem wysoka ok 70-cio metrowa wieża ozdobiona inskrypcjami z Koranu, wybudowana przez Kutb ud-dina Ajbaka, pierwszego muzułmańskiego władcę Delhi. Na terenie parku można jeszcze zobaczyć zachwycające ruiny najstarszego w Indiach meczetu wzniesionego na pozostałościach pierwotnych świątyń hinduskiej i dżinijskiej. Gdzieniegdzie widać jeszcze pozostałości pierwotnych płaskorzeźb, detali i zdobień. Ciekawostką jest, że pomimo islamskiego zakazu by utrwalać obraz jakiejkolwiek istoty czy człowieka pozostawiono w spokoju zdobienia przedstawiające sceny z kamasutry….zastanawiające…. W ten sam dzień widzieliśmy również ciekawą architektonicznie Bahai Lotus Tample. Niestety musieliśmy dosyć szybko opuścić teren świątyni, bo miejscowi "przystojniacy" doszli do wniosku, że skoro tłum,że skoro i tak się dotykami, to co szkodzi gdzieniegdzie dotknąć bardziej. Po połowie dnia wysilania mózgownicy by zrozumieć przewodnika byliśmy "wyrąbani" jak konie po westernie. I mimo, że marzyliśmy jedynie o kąpieli i łóżeczku, skusiliśmy się by jednak jeszcze tego dnia pojechać do Agry by móc wejść na teren Taj Mahal skoro świt i uniknąć niechybnych tłumów. Mimo zmęczenia nie dane nam było odpocząć. Tuż pod naszymi oknami przechodził orszak weselny. Swoją drogą, to całkiem ciekawe było. Pan młody na koniu ubrany jak perski satrapa, panna młoda owoalowana od stup do głów siedząca ni to na rydwanie, ni to wozie otoczona przez wrzeszczący tłum rodziny, przyjaciół i do tego wszystkiego jakby był mały hałas jazgocząca hinduska muzyka z głośników jadącego za tym wszystkim pikapa. Jednym zdaniem zapomnij o śnie. Nim rozstaliśmy się z naszym kierowcą umówiliśmy się z nim, że odbierze nas z hotelu o 6 rano. By z wszystkim zdążyć zamówiliśmy budzenie na 5 a śniadanie na 5.30 rano. Dobrze, że nastawiliśmy komórki bo byśmy spali do południa. Nikt nie zadzwonił….się okazało, że wieczorna zmiana nic nie przekazała. Śniadanie miało być dla nas gotowe w stołówce hotelu. punkt 5.30 wchodzimy do stołówki….jakaś jedna rachityczna lampa się pali…własnym oczom nie wierzymy. Krzesła na stołach cała podłoga zasłana jakimiś materacami czy czymś podobnym i obsługa śpi….Pewnie odsypia ten wczorajszy marsz weselny… Mi się chce śmiać…ale Asik zaczyna nabierać czerwonej barwy na twarzy…Nic więcej nam nie pozostało niż w tył krok i do recepcji z grzecznymi acz stanowczymi pretensjami….W końcu recepcjonista (sic!) poszedł obudzić jednego delikwenta ze stołówki, by nam coś przygotował. Chyba nikogo nie zdziwię stwierdzeniem, że poza butelkowaną wodą nic nie ruszyliśmy….Jakoś nie przywykłem by jeść śniadanie gdy ze 15 hindusów śpi mi między nogami i sapie przed sen. Wściekli z głodu idziemy do holu by spotkać naszego kierowce. Choć ten pojawił się punktualnie tak jak się umówiliśmy. Ale nic to! Bo jedziemy zobaczyć Taj Mahal!!!! Jest jeszcze ciemno (i dziękować za to Bogu, Siwie, Buddzie czy komu tam jeszcze-potem wyjaśnię dlaczego). Wchodzimy na tereny Taj Mahal. Pierwsze co mi się rzuca w oczy to chmary zielonych rozjazgotanych papużek. Po tym co widzieliśmy wcześniej zaskakuje nas widok pięknie przystrzyżonego trawnika, kępy kwitnących krzewów. Wszystko zadbane, odnowione. Przechodzimy przez frontową bramę i otwiera się przed nami widok majestatycznego Taj Mahal skąpanego w lekko różowawym świetle wschodzącego za nami słońca. I tak moglibyśmy usiąść na stopniach, siedzieć, patrzeć zachwycać się i cieszyć, że dane nam jest zobaczyć na własne oczy coś tak wspaniałego. Ale nie ma lekko, od tyłu zaczyna na nas naciskać tłum kolejnych turystów. Więc nie czekając dłużej idziemy wzdłuż jednej z fontann symbolizujących jedną z rajskich rzek. Jestem w szale robienia zdjęć. Ale nawet Asik chyba jest urzeczona bo nic nie mówi, tylko grzecznie ustawia się do kolejnych zdjęć. Oczywiście przy ławce księżnej Diany tłumy…nie czekamy idziemy dalej. Obchodzimy Taj dookoła. Po drugiej stronie rzeki widzimy pozostałości fundamentów i ogrodów bliźniaczego czarnego Taj Mahal, który Szahdżahan planował wybudować dla samego siebie. Niestety nie ziściło się jego marzenie, gdyż został zdetronizowany i osadzony w Forcie Agra przez własnego syna. Śnieżnobiała bryła mauzoleum nie jest ani śnieżnobiała ani nieskazitelna. Mieni się różnymi kolorami w zależności od pory dnia. Marmur inkrustowany jest przepięknie motywami kwiatów, liści i akantów wykonanymi z cieniutkich płatków kamieni szlachetnych i półszlachetnych. Cyzelowanie jest tak precyzyjne, że gdy przyłoży się źródło światła do marmuru to okoliczne inkrustacje podświetlają się i mienią pięknymi barwami. Po zwiedzeniu wnętrza udajemy się jeszcze na krótki obchód ogrodów by znaleźć jakieś nietuzinkowe ujęcie cudu. Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie, ostatnie zdjęcie i westchnienie żalu, że już trzeba iść… Dzięki temu, że byliśmy dość wcześnie uniknęliśmy tłumów i widoku, który otworzył się przed nami zaraz za progiem Taj Mahal. Otóż, gdy przyjeżdżaliśmy raniutko było ciemno, więc nie widzieliśmy tych ruin, śmieci, slumsów otaczających Taj Mahal. I może dobrze, że widzieliśmy je dopiero teraz? Kolejnym punktem na naszej liście był Agra Fort. Piękny, krwisto-czerowny zespół obronno-pałacowy, serce państwa Wielkich Mogołów. To tu miał umrzeć w jednej w ośmiobocznych wież Szahdżahan patrząc na niedalekie Taj Mahal. Po zwiedzeniu fortu czekała nas długa i uciążliwa podróż do Delhi na nocleg. Nim jednak wyjechaliśmy z Agry musieliśmy coś zjeść było grubo po południu a my byliśmy po dwóch butelkach wody i paczce talarków lajkonika. Poprosiliśmy o byle jaką restaurację byle nie podawano tam hinduskiego jedzenia. Kierowca spytał czy może być pizza. No ba! Naturalnie że może być pizza. Oh naiwności moja…ty mnie nigdy nie opuścisz. Byliśmy tak wściekle głodni, że wpadliśmy do pizzeri nie patrząc na nic. Zamówiliśmy, czekamy, dostajemy, jemy i z okolic naszego stolika słychać ni to głuchy jęk rozpaczy ni to śmiech….Nawet pizze potrafią skubańce udoskonalić po swojemu. siedzimy patrząc na siebie. W naszych oczach widać tępe pytanie "co teraz?" i wtedy moim oczom ukazał się widok najpiękniejszy z możliwych, autentycznie aż mi łezka jedna czy dwie pociekły. po drugiej stronie ulicy była……Costa Cofee!! Dla niewtajemniczonych jedna z najbardziej popularnych sieci kawiarni w UK. Jak nie wypadniemy z pizzeri… jak galopadą nie puścimy się do costy, jak nie zaczniemy zamawiać ulubionych kaw, ulubionego ciasta czekoladowego, ulubionej panini….najedzeni i opici jak bąki poszliśmy się zrelaksować do ogródka by zapalić i nacieszyć się widokiem swojskiego czerwonego napisu Costy. Podróż powrotna do Delhi upłynęła nam już spokojnie. Nim pojechaliśmy do hotelu (który skądinąd zaskoczył nas luksusem) zwiedziliśmy jeszcze kompleks przepięknych ogrodów, w których znajduje się Mauzoleum Humajuna, które miało być inspiracją dla twórców Taj Mahal. W drodze do hotelu zahaczyliśmy jeszcze o India Gate. I późnym wieczorem, wylądowaliśmy w hotelu, by przespać się przed jutrzejszym lotem do Goa. Cokolwiek doświadczyliśmy, cokolwiek widzieliśmy, wszystko to blaknie i staje się małoistotne przy widoku różowego Taj Mahal….

Indie, New Delhi, Agra - galeria

Delhi- Agra

Indie, Hampi- galeria

Hampi

Indie, część I





„W poszukiwaniu takich właśnie miejsc, utraconego sensu istnienia i odmiennych stanów świadomości, wyruszyły przed laty w świat Dzieci Kwiaty zniechęcone komercją i przyziemnością zahipnotyzowanej bogactwem Europy i Ameryki”


....I choć nie to pokolenie, choć może nie ta mentalność i filozofia życia, ale nadal te miejsca tchną magią, swoistą atmosferą, nadal przyciągają ludzi głodnych czegoś „innego”, czegoś egzotycznego. Podobnie było z nami. Zawsze oglądając albumy o najpiękniejszych miejscach na świecie trafialiśmy na Taj Mahal. Zawsze też gdzieś na dnie serca pojawiała się tęskna myśl...jakże chciałbym tam być, zobaczyć to na własne oczy. I tak po wielu latach skrytych, cichych i tęsknych myśli udało nam się spełnić kolejne marzenie. Przeżyliśmy kolejną wielką przygodę. Ruszyliśmy na spotkanie Shere Khana, malowanych słoni, joginów i fakirów medytujących na samotnej górze o zachodzie słońca. Długo zastanawiałem się jaką formę ma przyjać ta wspominka. Na to by napisać szczegółową relację nie mam ani talentu, ani wiedzy, ani tym bardziej daru opowiadania. Indie są tak specyficznych miejscem. Jakby nie z tego świata. Komunistyczna Kuba jest zabytkiem jedynie słusznego ustroju, jakby zatrzymała się gdzieś w latach 70-tych, w Kenii czuje się dawny brytyjski kolonializm, Egipt sam nie wie czy ma być bardziej arabski czy europejski. Zaś Indie są inne. Tak zwyczajnie. Poczynając od wolno chasających wszędzie krów a na kolejnictwie kończąc. Pewnie bierze się to jeszcze z czasów baaaardzo dawnych, gdy pierwsze wielkie cywilizacje rozwijały się w izolacji od reszty starożytnego świata, choć należałoby przy tym wspomnieć, że np cywilizacja Indusu w niczym nie ustępowała Egiptowi czy Mezopotamii. Ale nie będę przecież robił pogadanki o indyjskiej historii. Wracając do indyjskiej specyfiki. Tę inność odczuwa się już zaraz po wylądowaniu. Wszechobecna biurokracja. Kartka pod stępel, bez której nie dostanie się następnej kartki pod kolejny stępel, który z kolei wymagany jest by dostać ostatni stępel, który pozwoli opuścić całkowicie już ogłupionemu delikwentowi lotnisko...To nie jest żart, ani nie jest to karykatura. To jest po prostu indyjska rzeczywistość. Jedynie co nam biednym pozostaje to pogodzić sie i zaakceptować. Często narzekamy na rozbudowaną biurokrację w Polsce. Aby zrozumieć co to jest biurokracja trzeba pojechać do Indii. Pamiętacie żarty z czasów poprzedniego ustroju o dwóch milicjantach, z których jeden czyta drugi pisze? To tak mniejwięcej to tam wygląda. Czynność, którą może spokojnie wykonać jeden człowiek wykonują 4 lub 5 osoby z czego większość rozkosznie siedzi w kucki i medytuje...Wykupiliśmy dwa tygodnie w hotelu all inc. Był to błąd z wielu względów. Po pierwsze spędziliśmy w nim może w sumie ze 3 dni, może 4. Resztę pobytu spędziliśmy w trasie lub zwiedzając jakieś fascynujące miejsca. Kolejną sprawą było jedzenie. Ani mój Asik ani ja nie lubimy ichnego jedzenia. Poznaliśmy je w Anglii, gdzie się tym zajadają. Nam to zwyczajnie nie podchodzi. W hotelu zaś raczono nas 90% miejscowymi specjałami. Wiec pierwsze dwa dni spędzilismy na ryżu i omletach. Później, gdy ustaliliśmy gdzie jedziemy, gdy wszystko było już popłacone i wiedzieliśmy ile nam zostanie, to zaczęliśmy się po prostu stołować w różnych restauracjach na mieście. Sama wymiana walut warta jest wspomnienia. Po zapłacaniu wszelkich wycieszek, opłat, dopłat, etc zostało nam średnio ok 300 funtów. Poszliśmy z tym do kantoru i wymieniliśmy. Przygotowałem saszetkę z funtami i portfel na rupie. Trochę mną rzuciło o fotel gdy kasjer podał mi 27 tys rupii w banknotacj 50, 100 i 500 rupowych, twierdząc, że tak bedzie najlepiej je wydawac (miał rację) choć na, całkowicie zasadne moje pytanie: jak to nosić i czy dodają do wymiany neseser, uśmiechnął się. I jak dodaliśmy walizeczkę Asika to sie okazało, że bez plecaka ani rusz. Ech Indie... Goa jest nastawione na turystów. Tu nie da się nudzić. Zarówno lubiący się byczyć na pięknych plażach jak i turyści aktywni znajdą tu cały szereg atrakcji. Wybrzeże usiane jest pięknymi plażami. Nasz Candolin Beach była złota, piaszczysta i szeroka zapełnione kawiarenkami z leżakami. Wystarczyło kupic coś do jedzenia i picia i można było się byczyć na nich cały dzień. Piękna Hinduska zrobi masaż albo tatuaż henną. Ceny trochę wyższe niż w mieście, ale to zrozumiałe, przy czym nawet to wyższe nie było jakimś porywającym wydatkiem. Dla amatorów małych przytulnych i cichych plaż też się coś znajdzie. W jeden dzień wynajeliśmy taksówkę na cały dzień i poprosiliśmy by nas obwiózł kierowca po najpiękniejszych plażach. I tak trafiliśmy na plaże u stup dosyć stromego i wysokiego „klifu”, na której hipisi wyrzeźbili w nadbrzeżnych skałach twarz boga Siwy. W ofercie miejscowych biur podróży pełno jest ofert wycieczek i pomysłów na spędzenie wolnego czasu. Po długich dyskusjach, bardziej o tym jak upchnąc 14 dni zwiedzania w pobycie 14-dniowych, ustaliliśmy, że Możemy czasowo pozwolić sobie na dwie dłuższe wycieczki oraz jedną lub dwie krótsze. Wybraliśmy 3-dniowy wypad do XIV wiecznego miasta Hampi, 3-dniową wycieczkę do New Delhi i Agry. Z krótszych wybraliśmy plantacje przypraw, dżunglę oraz stare portugalskie Goa.
Podróż do Hampi a właściwie do pobliskiego miasta Hospet, mieliśmy odbyć indyjską koleją, z całym, że się tak wyrażę, dobrodziejstwem inwentarza...Na dobry początek dnia informacja przewodnika: musicie państwo wsiąść, pociąg zatrzymuje się tylko na chwilę i odjeżdża. Jeśli ruszy a Państwa nie będzie w pociągu to nic nie bede mógł zrobić. Nasza grupka liczyła jakieś 12 osób, przy czym te 12 osób było podzielone na dwie podgrupy i każda miała rezerwacje w innej części pociągu. Indyjskich pociągów nie da sie porównac do niczego. Każdy chyba widział migawki w tv ale widzieć to a jechac tym we własnej nieprzygotowanej osobie to już zupełnie inna historia. 8h w pociągu bez klimatyzacji z czterema wiatrakami mielącymi smród (szczególnie gdy pociąg się zatrzymywał- co niestety miało miejsce dosyć często), na twardych siedzeniach, z Hindusem spiącym nad naszymi głowami -tam gdzie w europejskich pociągach znajduje sie półka na bagaże. Po prostu Przygoda Życia!! Tego nie da się ani opowiedzieć ani zapomnieć. Choć podróż nie była z gruntu ani bardzo ciężka. Dopóki jechaliśmy przez stan Goa, mieliśmy piękne widoki na porośnięte tropikalną dżunglą góry, piękne wodospady i spektakularne widoki ze szczytów gór. Natomiast w Karnataka widzielismy prawdziwe pola bawełny, chili, gaje bananowe, pola ryżowe. To również miało swój urok. Co jakiś czas przejeżdżaliśmy przez małe miasteczka i wsie. Gdy jedzie sie pociągiem przez europejskie miasta widzi się, centralnie położony kościół czy katedrę i rozciągające się wokół niej miasto. W Indiach jest inaczej. Częstokroć pierwszym zaczątkiem i znakiem, że wjeżdżamy do jakiejś miejscowości była czy to buddyjska stupa czy też hinduska swiątynka. Dopiero póżniej zaczynały się domostwa czy zabudowania miejskie. I jeszcze jedna różnica bije po oczach. Brak cmentarzy. Wynika to z hinduskiego zwyczaju palenia zmarłych. Wracając jednak do Hampi. Wycieńczeni, głodni, spoceni ale w doskonałych humorach zainstalowani zostaliśmy w hotelu w Hospet. Hotel pomimo, że przy głównej ulicy miasta był hmmm nieco poniżej naszych oczekiwań. Wiedzieliśmy, że poza turystycznym Goa o dobre hotele, może być ciężko. Ale to co tam zastalismy to już lekki szok był. Ale dobre jedzenie mieli. Po kolacji, pierwszej toalecie, wybraliśmy się na spacer po mieście. Nie odbijaliśmy specjalnie od naszej ulicy. Nasze wrażenia. Hmm człowiek cokolwiek nieswojo się czuje gdy grupa kilkudziesięciu dzieci zaczyna cie dotykac sprawdzając czy nie jesteś pofarbowany. W trakcie krótkiego spaceru widzielismy hmm świątynię. Tzn, był to budynek, sklep, na którego dachu wybudowano hinduską świątynie z charakterystyczną stupa. Wszystko oczywiście jadowicie kolorowe, pełne zdobień. Zmęczeni dość szybko wróciliśmy do hotelu i poszliśmy spać, zamykając drzwi na balkon ze strachu przed zgrają małp grasujących w okolicy. W nocy a raczej wcześnie nad ranem zostalismy wszyscy (widać to było po oczach wszystkich uczestników) zbudzeni przez niewyobrażalne wrzaski, hałasy. Jak się okazało małpy urządziły sobie impreze na korytarzach hotelu. Można się było wystraszyć, że to jacyć terroryści mordują zachodnich turystów. Po śniadaniu, jedziemy do Hampi.
Hampi a raczej Vijayanagara, to ruiny XIV- wiecznej stolicy Imperium Vijayanagara. Ruiny obecnie zajmują ok 26 km kwadratowych. Jako, że teren olbrzymi, i nadal zamieszkany, zwiedza sie dwa obszary, dwie dzielnice. Dzielnicę świątynna, z pozostałościami setek swiątynek oraz wielką, nadal funkcjonującą świątynią Wirupakszy. Drurgą zwiedzaną częscią miasta jest dzielnica rządowa, z pałacami, haremem, ruinami budynków rządowych. Plan zwiedzania był taki- rano zwiedzamy swiątynie, potem lunch a po lunchu dzielnica rządowa oraz zachód słońca nad doliną. Miasto przeżywało swój złoty wiek aż w połowie XVI wieku zostało najechane i doszczętnie zniszczone przez wojska z muzułmańskiej północy. Ponoć ruiny płonęły pół roku po zdobyciu miatsa. Dlatego poza spectakularnymi ruinami niewiele budynków pozostało z tego pięknego miasta. Kilkanaście świątyń, basen królowej, słynne stajnie dla słoni i kilka wież strażniczych. Z większości budynków rzadowych pozostały jedynie platformy, na których wznosiły się pyszne pałace. Nieco lepiej oparła się najazdowi i zniszczeniom dzielnica swiątynna. Szczególnie budynki wokół świątyni Wirupakszy ocalały. Przetrwał bazar, na którym do dzisiaj handlują okoliczni mieszkańcy, domostwa oraz sama świątynia. Zasadniczo budynek pokryty barwami nadal był użytkowany. Ale nawet wśród ruin widać jeszcze minioną wielkość, piękno i mistrzostwo dawnych mistrzów.
Kolnym przystankiem w naszej podróży po Indiach było New Delhi oraz Agra. Dziwiło nas dlaczego mozliwe są jedynie wycieczki lotnicze, dlaczego nie mozna się udać tam pociagiem. Lecz po podróży do Hampi nie mieliśmy juz więcej wątpliwości. Skoro pokonanie pociągiem ok 300 km zabrało nam w przyblizeniu 8/9h to ciekawe ile dni jechalibyśmy do New Delhi? Lepiej nawet się nie zastanawiać. W czasie lotu z Goa do New Delhi mieliśmy międzylądowanie w Bombaju. Niesamowite jest zobaczyć całe połacie słynnych slumsów znanych z filmu.

Indie - galeria

Indie, listopad 2010

Saluti da Roma




Salutti da Roma!
Zaraz na początku września wybraliśmy się na 4 dni do Rzymu. Jako, że do hotelu dotarliśmy późnym popołudniem z miejsca zaczęło się intensywne zwiedzanie. Wydawało się, że 4 dni to stanowczo za mało. Ale grunt to dobry i przemyślany plan. W pierwszy wieczór wybraliśmy się zobaczyć "Rzym nocą". Pięknie oświetlona Piazza Venezia z Ołtarzem Ojczyzny i Pałacem Weneckim a w oddali wyłaniający się ponad niezliczonymi autami Colosseo. Gdy nacieszyliśmy oczy pierwszymi spektakularnymi widokami udaliśmy się Via del Corso w kierunku Fontanny di Trevi. Klucząc wąziutkimi uliczkami zapełnionymi turystami i gwarnymi ogródkami restauracji i kawarni postanowiliśmy coś zjeść. Wstąpiliśmy do pizzeri. Muszę przyznać, że to co tam jedliśmy nijak ma sie do tego co podają we włoskich restauracjach w Polsce. Rzymska pizza jest dosyć specyficzna. Ciasto jest cieniutkie jak pergamin i mocno wypieczone. Pizza z szynką parmeńską na takim cieście i do tego butelka wspaniałego białego wina to uczta, a dookoła z okien okolicznych domów dochodzi tak specyficzny włoski gwar, zapachy gotowanych potraw, śmiechy, rozmowy, nawoływania. Tak, nie da się ukryć, że jesteśmy w sercu Włoch. Wiedzieliśmy, że pod fontanną di Trevi przez całą dobę jest tłoczno, ale to co tam zobaczyliśmy przeszło nasze najgorsze obawy. Tłumy turystów. Schody schodzące do fontanny pełne siedzących i odpoczywających turystów. Wąskie przejscia zatłoczone ludźmi robiącymi zdjęcia. Nawołujący sprzedawcy tandetnych pamiątek. Zwyczajnie koszmar. Niemniej jednak fontanna robi piorunujące wrażenie. Wiem z poprzednich wizyt w Rzymie, że tam warto się wybrać wyłącznie wieczorem lub w nocy gdy można podziwiać splędor oświetlenia i półcieni. Kolejnym przystankiem na naszym spacerze była Piazza di Spagna. Nie bardzo wiem jak to ująć. Każdego bawiło tam coś innego. Jedni uczestnicy zajęli się winem kupionym wcześniej, inni wpadli w szał fotografowania a inni jeszcze podziwiali okoliczne sklepy, do których bez złotej a jeszcze lepiej platynowej karty kredytowej nie ma po co wchodzić. A sam plac hiszpański i schody pozostały w cieniu. Inna zupełnie rzecz, że jakoś nie robiło to na mnie wielkiego wrażenia. Może dlatego, że ostatnim razem pełno było kwiatów, może oświetlenie było inne. Nie wiem w czym rzecz, ale jeden z piękniejszych placów Rzymu wydał się nam nieciekawy. Dlatego nikt specjalnie nie protestował (a może to efekt wypitego wina?) gdy wróciliśmy do Fontanny di Trevi. Po kolejnej serii zdjęć, dopiciu wina i odpoczynku, posnuliśmy się żółwim tempem gwarnymi uliczkami w kierunku Piazza Venezia skąd mieliśmy autobus do hotelu. Nazajutrz z samego rana, zgodnie z radami naszych gospodarzy, udaliśmy się do Watykanu. Dosyć szybko przeszliśmy kontrole. Najpierw udaliśmy się na kopułę. Za każdym razem gdy byłem w Rzymie coś wypadało i jeszcze tam nie byłem. Więc skąd miałem wiedzieć, że to nie całkiem fajne jest? Wąskie, bardzo wąskie korytarze, które im bliżej wierzchołka tym bardziej odbiegające od pionu, w pewnym momencie szło się opierając cały bok o ścianę. Jednym zdaniem rzecz zupełnie nie dla klaustrofobika. I oczywiście to była moja wina, że tam poszliśmy. Czy ja to budowałem czy co, ja się pytam? Zupełnie pomijam milczeniem setki schodów do pokonania. Ale wszelkie strachy, wszelkie cierpienia wchodzeniem po schodach wynagradzają widoki na Rzym, na Ogrody Watykańskie. Schodzenie szło nam już zdecydowanie lepiej. Gdy zeszliśmy z kopuły, poszliśmy pomodlić się w Grotach Watykańskich. Zapewne bardzo wielu zgorszę i zaskoczę, ale dłużej modliłem się przy grobie Jana Pawła I niż przy grobie Naszego Papieża. Może dlatego, że przy Naszym ciągle ktoś się modli a u Albino Lucianiego paliła się tylko jedna samotna lampka...a był to człowiek wspaniały, pod wieloma względami przerastał Wojtyłę i jego dogmatyzm. Ale nie będę Wam robił wykładu z historii papiestwa, prawda? Nie czas i miejsce ku temu. Bazyliki nie będę specjalnie ani opisywał ani przedstawiał, bo chyba większość z nas tam już była i podziwiała niezrównaną Pietę Michała Anioła, czy przytłaczający baldachim Berniniego ponad grobem Św. Piotra. Podzielę się tylko z Wami swoimi własnymi przemyśleniami na temat tego miejsca...Byłem już tam 3 czy 4 raz. Za każdym razem co innego przyciągało mój wzrok. Tym razem zachwycił mnie bardzo prosty i skromny nagrobek Stuartów. Arcydzieło, które umykało mojej uwadze za każdym razem. Muzea Watykańskie to historia sama w sobie. Nasi gospodarze poradzili nam by wybrać albo Bazylikę albo Muzea. Nie da się zrobić obu miejsc jednego dnia (jeśli nie chce się wydać majątku na bilety kupione u koników). Dlatego Muzea Watykańskie zostały przełożone na dzień następny. Dalszą część tego dnia postanowiliśmy poświęcić Rzymowi i jego wspaniałej historii, gdy Europa klęczała u stóp Kurii na Forum Romanum. Spokojnym spacerkiem zatrzymując się co rusz na piwko w ogródkach kawiarnianych udaliśmy się na Zatybrze, przeszliśmy Isola Tiberina, gdzie miały się znajdować tajemne zejścia do katakumb, w których gromadzili się pierwsi chrześcijanie.Stamtąd brzegiem Tybru przeszliśmy na Awentyn by podziwiać jedne z najlepiej zachowanych rzymskich świątyń Tempio di Vesta oraz Tempio della Fortuna Virilis oraz słynne Usta Prawdy umieszczone w wejściu do greckiego kościoła S. Maria in Cosmedin. Każdy obowiązkowo musiał oczywiście wpakować łapsko do ust by zadość uczynić turystycznej tradycji. Zaraz za kościołem zaczyna się starożytny Circo Massimo- Cyrk Wielki, niestety ze słynnego cyrku nie pozostało nic poza placem czy parkiem zachowującym podłużny, jajowaty kształt torów wyścigowych. Przecinając wierzchołek cyrku dochodzi się do Palatynu. Popołudnie spędziliśmy na Forum Imperiali podziwiając majestatyczne Koloseum ponad ruinami antycznego centrum miasta. Mam ciągotki historyczno-kulturowe. Kajam się za to, ale szlak mnie trafia gdy część wycieczki marudzi pół dnia, pytając co chwila o kolejny pkt programu zwiedzania i dodając na końcu nieodzowne:"czy są tam sklepy?". Ręce opadają, słabo się robi. Po dziesiątym pytaniu człowiek chyba ma prawo wybuchnąć słowami:"Nie ma na miły bóg kobieto! Idziemy zwiedzać starożytną świątynię! A nie cholerne sklepy!". Po długich przepychankach musiałem ulec...przelecieć kilka tysięcy kilometrów po to tylko by polatać po sklepach..o hańbo! No cóż. Wieczór musieliśmy oddać paniom na zakupy. Nie martwcie się. Wytrwałem. Dałem tylko kartę, pin, i pokazałem w której kawiarni czekam na nie. Byłem z siebie taki dumny! Nikt tego nie docenił. Szczególnie Panie miały pretensje, że nie znam Rzymu na tyle by je zabrać do jakiegoś na prawde dużego centrum handlowego...."Czy ja zwiedzałem w Rzymie CENTRA HANDLOWE JA SIĘ PYTAM??!!" O wstydzie! I jak tu można zachować zimną krew?
Z samego rana, rana tj, ok 6 rano, pobódka szybka toaleta, śniadanie i biegusiem w ogonek stanąć do Muzeów Watykańskich. Jako, że ja już byłem, miałem z towarzystwa całkiem niezły ubaw, gdy pomimo całego poświęcenia ze wstawaniem i tak utknęło w niezłym ogonku. Choć trzeba przyznać, że i tak nie było źle. Jakąś godzinę później ogonek dawno już zakręcał za róg murów. Wyasygnowałem pieniążka na bilety, pamiątki i posłałem towarzycho samopas do Muzeów. A sam spędziłem cudownie spokojne dwie godzinki w typowo rzymskiej kawiarence na przeciwko wejścia do Muzeów. Gdy zziajane towarzystwo wykulało się i dołączyło do mnie zaczęło się „łup, łup”...no w zasadzie to tak przez przypadek. Zamówiliśmy dwa duże piwa...ale kto się spodziewają że przyniosą takie litrowe kufle. A że słoneczko dawało, cieplutko było, fajnie się obserwowało ciemnioków stojących trzecią godzinę by wejść do Muzeów...W każdym bądź razie nie wiele nam już zostało i sił i czasu i chęci by coś wielkiego robić. W związku z powyższym, spacerkiem zakrapianym co rusz jakimś piwem czy winem udalismy się do Zamku Św. Aniłoa, gdzie na blankach wśród baldachimu z liści był piękny widok na Bazylikę i gdzie była kawiarenka...No więc kolejne łup było. Plazza Navona- łup, Panteon- łup, Wszędzie łup i łup. Wstydzę się za Was! I takich upijanionych powiozłem do katakumb św. Sebastiana (ciekawsze są św. Kaliksa ale w ten dzień były zamknięte). O katakumbach św. Sebastiana można powiedzieć jedynie, ze nie są dla osób chorych na klaustrofobie oraz, że wstęp jest daleko niewspółmierny do atrakcyjności. Ale byli. Pytanie tylko, czy coś pamietają? Śmiem wątpić. W drodze powrotnej oczywiście "ułupione" towarzystwo się wielce głodne porobiło i chcąc nie chcąc musieliśmy zajść na jakieś włoskie jedzenie i...kolejne łup oczywiście. Nie wiem czy dałbym radę ich ruszyć gdyby nie gwałtowna burza, która nadciągnęła nad Rzym. Skuleni pod parasolami w kawiarni przeczekaliśmy strugi deszczu, widzielismy wypadek dwóch skóterów. Gdy jako tako rozpogodziło się szybko pobiegliśmy na stację metra by udać się do Bazyliki św. Pawła za Murami. Ach metro. Kwestia komunikacji w Rzymie to historia sama w sobie. Autobusy nie są złe. Za to tramwaje i metro to jest jakieś nieporozumienie. W telegraficznym skrócie....jeśliś zdążył wsiąść przed zamknięciem drzwi dobra twoja, jeśli natomiast jakaś część Ciebie pozostała na zewnątrz, no cóż. Masz pecha. Więc wyobraźcie sobie moje dwie pociechy-rodziców jak na komende muszą sie wpakować do metra. Pampers by sie przydał! Bazylika św. Pawła za Murami. Moim zdaniem najpiękniejsza z wszystkich papieskich bazylik rzymskich. Jednocześnie najmniej znana. Nieczęsto się zdarza by znalazła się w programie zwiedzania Rzymu. A wielka szkoda. Byłem tam wcześniej tylko raz. Ciekawy byłem czy ponownie zrobi na mnie wrażenie. I faktycznie, ponownie zakochałem się w tej budowli. Wydaje się być wyrwana z otoczenia, niepasująca do okolicznych zabudowań. A jednak olśniewa bielą, złoceniami, freskami i taką lekkością. Bardzo się cieszę, ze ponownie dane mi było podziwiać ją na żywo. Muszę też dodać, ze nawet moje upijanione towarzystwo dostrzegło niezaprzeczale piękno tego kościoła i zgodnie stwierdzili, że jest najpiękniejszy
z wszystkich, po których ich nieszczęsnych przegnałem...to był- o zgrozo- cytat. Ostatni dzień chcieliśmy już troszkę odpocząć. Dlateko powiozłem zblazowane towarzystwo tylko do ostatniej Bazyliki papieskij Santa Maria Maggiore i dalej do Villa Borghese, chyba jednego z najpiękniejszych w całej Europie kompleksów parkowych w centrum miasta. By dostać się do parku trzeba się wspiąć wijącą się malutką uliczką z Piazza del Poppolo, potem schodami na sam szczyt wzgórza. A tam rozpościera nam się nieopisany widok na Rzym. Ponad Piazza del Poppolo, ponad dachami rzymskich kamienic, ponad wieżami niezliczonych kościołów, katedr i klasztorów, nad wszystkim góruje Bazylika na tle błękitnego nieba. Widok jest niezapomniany! W parku można odetchnąć od wszędobylskiego zgiełku, ulicznego ruchu, od klaksonów, upału, spiekoty i smogu. Można zjeść pyszne lody w wiktoriańskiej kawiarence. Można zjeść wcześniej przygotowane kanapki na ławeczce nad brzegiem jeziorka obserując pseudoantyczną świątynkę na wysepce, można położyć się na trawniku i posłuchać śmiechu bawiących się dzieci. Można na sekundę skoczyć do Villa Gulia- letniej rezydencji papieży, gdzie obecnie znajduje sie Muzeum Etruskie. Myślę, że niezależnie od tego czy zwiedzało sie Rzym intensywnie czy spokojniej, Villa Borghese to doskonałe zakończenie wycieczki do Rzymu.
Byłem kilka razy w Rzymie. Raz byłem z pielgrzymką na prywatnej audiencji u Naszego Papieża- wtedy zobaczyłem Rzym katolicki z całym splędorem i bogactwem chrześcijanskich świątyń, cmentarzy i miejsc. Za drugim razem byłem z ogólną wycieczką. W czasie gdy naród poszedł na audiencję generalną ja zwiedzałem Zamek Św. Anioła(dlatego wiedziałem że jest tam taka urocza kawiarenka). Podczas tego pobytu zwiedziłęm Rzym zwykłego turysty Koloseum, główne place, fora. Lecz dopiero za tym razem udało mi się zwiedzić cąły Rzym. Dopiero teraz udało mi się posmakować rzymskiego klimatu, posłuchać gwaru bocznych uliczek, poleniuchować w jednej z licznych kawiarenek, wczuć się w atmosferę tego miasta, poczuć jego zapachy, smaki. Dopiero teraz w jednej z dalszych dzielnic poszedłem do małej lokalnej kawiarenki, w której do herbaty, kawy i dwóch piw dostaliśmy cały stół zastawiony pasztecikami, przekąskami, to tam właścicielka gdy usłyszała, ze jesteśmy Polakami przyszła sobie z nami pogawędzić i donieść pasztecików. Dopiero tym razem paląc w nocy w kuchennym oknie widziałem okoliczne kamienice skąpane w świetle wylewającym się z mieszkań, usłyszałem taki niepowtarzalny rzymski gwar, nawoływania, śmiechy, śpiew i kłótnie, czułem zapach czosnku i pomidorów i bazylii i oregano. Ach tych zapachów nie zapomnę nigdy...
ps. Gdy jedziecie do Rzymu uprzedzam nie bierzcie ze sobą ani ludzi z małym pęcherzem- jak mój tatko i Asik jakby w zawody skubani szly, który częściej. Nie bierzcie również takiego egzemplarza jak muj mamuń, która mawiała" co ty mi tu jakieś ruiny pokazujesz, patrz tam jest centrum handlowe, tam się toczy życie..."
ps2. A jeśli już weźmiecie to zrezygnujcie ze zwiedzania tylko zanurzcie się w Rzymie. Pozwólcie by Rzym was wypełnił zapachami, głosami, smakami. Usiądźcie w kawiarnianym ogródku i posłuchajcie Rzymu...Bo Rzymu się nie zwiedza. Rzym się smakuje i delektuje....

Rzym- Galeria

Saluti da Roma